czwartek, 10 grudnia 2009

Sąd polowy.

Sytuacja miała miejsce kilka tygodni temu. Po długim i ciężkim dniu, siadam sobie w końcu na naszej stołówce, aby w spokoju (czytaj kłócąc się z komunistą o sens otwierania w Jubie warsztatu samochodowego i popyt na usługi takowego) napić się Jasia z Kolą. Przy drugim drinku przychodzi Long Life, nasz były kierowca (wtedy jeszcze nie były), żeby oddać kluczki do samochodu. Coś tam się z niego zaczynamy śmiać, co tak długo, gdzie się szwendał etc. Ale on nie w humorze, mówi, że go właśnie żołnierze na moście pobili, po czym pokazuje nam ślady po pięści na twarzy i na plecach po desce. I koniec miłego wieczoru.

 

Krzysiu szybko robi kilka fotek, bierzemy 2 samochody, wypełniamy je żołnierzami, zgarniamy dowódcę naszej kompanii i jedziemy na most, wytłumaczyć całą sytuację. Prowadzę pierwszy samochód, obok mnie siedzi Angelo, szef naszych żołnierzy. Kilka razy proszę go, żeby rozmawiali na miejscu po angielsku, żebym wiedział o co chodzi (Long Life jest Sudańczykiem, więc również posługuje się arabskim językiem). Docieramy na miejsce, idziemy do żołnierzy pilnujących mostu. Szybko proste pytania zadane po angielsku przeradzają się w kłótnię po arabsku.

 

W końcu znajdujemy dowódce posterunku, wyjaśniamy z nim sytuację. Okazuje się, że faktycznie takie coś miało miejsce. Żołnierz, który pobił naszego kierowcę jest nowy na posterunku, nie zna jeszcze naszych samochodów (tutaj rządowy samochód nie jest traktowany jak w Polsce, tutaj ich setki jeżdżą po ulicach). Ale czy to usprawiedliwia go do bicia kierowcy? Nie. Ale okazuje się, że w Jubie ktoś rządowym Land Cruiserem spowodował wypadek, więc kazali wszystkie zatrzymywać na checkpointach. Oczywiście biedny Long Life o niczym nie wiedział, więc po prostu przejechał przez szlaban (sznurek) i za to został brutalnie zatrzymany. I zabrano mu pieniądze.

 

Natomiast żołnierza, winowajcy całego zamieszania nie ma nigdzie. Gdzieś uciekł, jak zobaczył nasze samochody podjeżdżające pod posterunek. Mija 10 minut, przyprowadzają go. Odbywa się sąd polowy. Niestety po arabsku, więc co chwilę podchodzę do Angelo, i pytam o czym teraz gadają. Oskarżony przyznaje się do pobicia, ale nie wie, ile pieniędzy Long Life’owi zabrał. Long Life coś kręci. Niby miał 50 funtów, ale może to były 3 funty, nie wie, nie pamięta ile miał w kieszeni. Szef posterunku nie może zrozumieć, jak można nie wiedzieć, ile gotówki ma się w kieszeni. Na co odpowiadam (akurat jakoś na chwilę na angielski się przerzucili), że ja mam kilkaset funtów w tej chwili w kieszeni, ale nie mam pojęcia, czy to jest 300 czy 700. Nie wiem, bo nie liczę.

 

W końcu (po 2 godzinach gadania) dochodzi do werdyktu. Napierw wypowiada się szef i zastępca szefa posterunku, potem nasz Angelo (ciągle arabski), a na końcu mnie się pytają, jako przełożonego Long Life’a. Co powinno się stać z żołnierzem? Odpowiadam, że nie mi to osądzać, ludzie tacy jak ja są w tym kraju, żeby wprowadzać tutaj cywilizacje. Od tego są sądy. Powinien zostać aresztowany i osądzony przez odpowiednie organy. Ewidentnie moja propozycja nie podoba się szefowi posterunku, ale wzywa żandarmerię. Jakoś w między czasie Wojtek mija nas samochodem i mówi mi, że już dzwonił do ministra i go o tym poinformował, żebym się upewnił, że znamy dane feralnego żołnierza.

 

W końcu rozjeżdżamy się, po 3 godzinach spędzonych na słuchaniu arabskich kłótni. Dzień później dowódca checkpoint’u oddaje skradzione pieniądze z własnej kieszeni. Żołnierz podobno trafił do więzienia. A ja w końcu mogę wrócić do mojego Jasia.  

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Życie na budowie...

Nasza budowa jest dość specyficzna. Przede wszystkim dlatego, że na sajcie mieszczą się 2 kampy, w których wszyscy mieszkamy. Przez to w zasadzie cały czas jesteśmy w pracy. Nawet po godzinach, kiedy nas wzywają na Camp 2, gdzie albo się ktoś pobił, albo ktoś zabrał pilota od telewizora, albo schował komuś innemu narzędzia. Dosłownie domowe przedszkole. Taka Wetlina... Na szczęście gaśnic nie ma ;)

 

Życie na budowie i mieszkanie w namiotach ma też inną stronę: wszystko co mamy, to nasze własne wytwory, stworzone dzięki odrobinie wyobraźni i całej masie odpadów budowlanych. Oczywiście narzędzi nam nie brakuje, więc pozostaje tylko nauczyć się je obsługiwać i można sobie samemu meble tworzyć, zakładać oświetlenie w namiocie czy też udoskonalać nasze proste łóżka z Kenii. Dodatkowo, można bardzo szybko się nauczyć prawie wszystkiego o budownictwie. Co innego, gdy z placu budowy się wraca do domu, a co innego gdy nawet po godzinach się siedzi z budowlańcami i słucha ich opowieści z innych kontraktów czy komentarzy na temat naszej budowy. Chcąc nie chcąc, wiedza ta zostaje w głowie. Potem tylko trzeba jeszcze się dowiedzieć, jak dane słowo brzmi po angielsku i już można spokojnie rozmawiać z robotnikami na budowie. A przynajmniej tymi, co rozumieją po angielsku.

 

Kiedyś nawet nie wiedziałem, czym jest kubik, ile cementu idzie na kubik betonu i co to takiego tuczeń. Teraz wszystkie te rzeczy stają się oczywiste. Niestety jeszcze nie znam się rodzajach betonu, czy też nie potrafię z planów wyczytać ile stali potrzeba na budynek, ale wszystko w swoim czasie. Ostatnio za mną chodzi chęć nauczenia się obsługi JCB (popularnie zwane koparko-spycharką) oraz BobCata (taki mały spychacz). A potem może spróbuję swoich sił w obsłudze dźwigu czy pompy do betonu?

Long time...

Po dość długiej przerwie, stwierdziłem, że pora zacząć coś pisać. Na początek małe podsumowanie ostatnich kilku tygodni:

- przygarnąłem do namiotu Grzesia, męskie zastępstwo Oli

- 2 razy odwiedziłem Miss Malaika (wybory miss Południowego Sudanu)

- brałem udział w ‘sądzie polowym’ nad żołnierzem jako jeden z sędziów

- dostałem w końcu swój prywatny firmowy samochodzik ;)

- wypiłem hektolitry Jasia Wędrowniczka z Colą

- byłem na meczu miescowej ligi

- zaliczyłem afrykański koncert kenijskiego wykonawcy

- dowiedziałem się, jak wygląda tajna baza wojskowa

- byłem świadkiem pierwszej rejstracji w demokratycznych wyborach w Południowym Sudanie

- widziałem skutki zamieszek (w sumie to zamieszeczek) w Jubie

- mieliśmy przez jakieś 2 dni pieska, którego chyba przypadkiem zabiliśmy

- zdobyłem odporność na malarię

- wręczyłem mnóstwo łapówek/zapoznałem mnóstwo policji

- i mnóstwo innych rzeczy, których nawet teraz nie pamiętam

 

No ale po kolei. W kolejnych postach będę stopniowo rozwijał powyższe wątki.

piątek, 4 września 2009

To tylko mina.

Ostatnio była impreza pożegnalna Olki. Przed rozpoczęciem, w namiocie usłyszeliśmy odległy grom. O nie, burza idzie, a tutaj ma być grill, basen ze światełkami i pięknie wystrojony kamp (fotki wkrótce na picasie). „Nie matrw się Ola, to tylko mina wybuchła, albo coś wysadzili. Burzy nie będzie, nie ma się czym przejmować.” Oboje odetchnęliśmy z ulgą, aby po chwili stwierdzić, że Sudan jednak zmienia priorytety.

 

W niedzielę wybraliśmy się na wycieczkę poza Jubę na dwa samochody. Jakieś 60 km od naszego kampu znajduje się stary czołg, który sobie obraliśmy za cel. Niestety po drodze niewiele widać, bo trawa w porze deszczowej sięga znacznie wyżej niż samochody, więc praktycznie cała podróż odbywała się w ‘zielonym tunelu’. Do czołgu dotarliśmy, niestety w drodze powrotnej urwało się koło w jednym samochodów. Było nas w sumie 11, więc nawet mój kochany Land Cruiserek nie pomieści tyle luda. Zostawiliśmy więc część naszej wojskowej eskorty na miejscu (dodam, że oczywiście nie było zasięgu komórkowego, więc musieliśmy podjechać pod Jubę, żey móc inny samochód z odsieczą wysłać). W drodze powrotnej zatrzymała nas uzbrojona gupa żołnierzy. W sumie to mało kto poza miastem nie jest uzbrojony. Pastuchy idą za krowami z kałachami, rolnicy w jednej ręce niosą motykę, w drugiej AK. Człowiek się od razu bezpieczniej czuje.

 

W każdym bądź razie, gdyby nie to, że mieliśmy ze sobą 2 żołnierzy, którzy wytłumaczyli kim jesteśmy i nie wolno nam nic robić, pewnie zakonfiskowanoby nam samochód. Ale po dotychczasowych przeżyciach, już nawet nie czułem strachu, tylko ogromną ciekawość, co się teraz wydarzy. Ta ciekawość towarzyszy mi tutaj ciągle, bo niczego nie można przewidzieć.

Koniec drogi. Zawróć.

Podobno istnieje taka Afryka, jaką pokazują bajki Disney’a, czy National Geographic. Niestety w Sudanie jej nie ma. Juba sprawia wrażnie miejsca, do którego nikt, nigdy nie chciałby przyjechać. Jedyną jej zaletą jest odległość od reszty świata. Mimo to, wszyscy się tutaj pchają z całego świata. Można znaleźć tutaj wszystkie organizacje ONZ, większość organizacji charytatywnych i setki firm, które pracują dla rządu lub w/w organizacji. Dla tych firm z kolei pracują tysiące ludzi, którzy jak Polacy do Niemiec dawno temu, teraz z Kenii do Sudanu przyjeżdżają w poszukiwaniu lepszych zarobków. Z Kenii, Ugandy, Etiopii i kilku innych pobliskich państewek. Jedyna różnica polega na tym, że Kenia jest jakieś 100 razy bardziej rozwiniętym państwem niż Sudan.  

 

No, ale przecież po co się rozwijać, skoro zaraz pewnie wybuchnie kolejna wojna. Już za rok z kawałkiem ma być referendum, które zdecyduje o tym, czy Sudan Południowy ma stać się niepodległym państwem. I tutejsza ludność na pewno opowie się na ‘TAK’. Niestety, to nie będzie najlepszym rozwiązaniem dla Sudanu Północnego, który obecnie czerpie około 90% zysków ze sprzedaży ropy. A w przypadku uzyskania niepodległości, Południe będzie miało prawo wydobywać i sprzedawać ile chce dostawać cały zysk dla siebie.

 

Ostatnio pisali nawet w gazetach, że Sudan Północny kupił od Chińczyków rakiety dalekiego zasięgu. Pozostaje tylko pytanie, w kogo zostaną wycelowane. A my siedzimy na najważniejszym punkcie w promieniu kilkuset kilometrów ;)

poniedziałek, 20 lipca 2009

Boring life...

Przez długi czas myślałem, że moje życie bywa ciekawe. Znam mnóstwo ludzi, ciągle gdzieś się kręcę... Dopóki nie przyjechałem tutaj. I nie poznałem ludzi, których koleje losu zagoniły do Sudanu. Do Juby. Miejsca, gdzie nikt, kto mieści się w jakiejkolwiek skali normalności się nie pojawia.

Juba jest prawdopodobnie jednym z najbardziej międzynarodowych miejsc na świecie. Już pomijając Afrykańczyków z okolicznych krajów, biali (bardziej lub mniej) pochodzą dosłownie z całego świata. Ja przez moje 2 miesiące i przez jakieś 10 imprez poznałem ludzi z przynajmniej 20-paru państw.

I większość z nich w Jubie wylądowała po kilku-kilkunastu latach szwendania się po świecie. Po misjach dla NGO, po pracy dla lokalnych armii jako trenerzy, po budowaniu demokracji w krajach powojenych nowożytnego świata.

Tutaj wszyscy mają jakieś problemy, uciekają przed czymś. Tutaj moźna zapomnieć o wszystkim, nie przejmować się losami swojej ojczyzny, nie czytać gazet i nie załamywa się. Sudan leży niemal w środku Afryki, czyli to każdej ojczyzny białego człowieka jest baaardzo daleko.

Ale właśnie taka geneza białego człowieka w Sudanie powoduje, że każdy tutaj jest ciekawostką samą w sobie. Są to ludzie, których spotyka się w Polsce i mówi: ale on ma fajne życie, tyle przeszedł, tyle poznał. W Polsce takich spotyka się raz na 100, tutaj codziennie.

No ale w końcu, każdy tutaj się pyta nowoprzybyłych, za jakie grzechy ich tu przysłali.

niedziela, 19 lipca 2009

- "Z imprezy, w końcu jest sobota!"

W sobotni wieczór na ogół gdzieś wybywamy. To na piwo, na pizze, ale na ogół na imprezę. Wbrew pozorom w Jubie jest kilka 'klubów', w niektórych można się nawet nieźle bawić i spotkać innych ludzi o podobnym kolorze.

I tak wczoraj wybraliśmy się do Beduina. Taki dość spory jak na te warunki klub, gdzie całkiem niezłą muzykę grają i nie jest jakoś koszmarnie drogo.

Na miejsce jedziemy w dwa samochody, ja prowadzę jeden, żeby nie musieć później wracać. Droga nam mija spokojnie, żołnierze na checkpoint'ach obiecują, że nie będzie problemów z powrotem (aczkolwiek jeden chce za to 'upominek' jak będziemy wracać).

Na miejscu samochodów multum, parkingu nie ma, więc trzeba się gdzieś wcisnąć. W środku równie duży ścisk. Pijemy drinki, bawimy się. Do stolika podchodzi kelnerka. Zaczynamy zamawiać. "Chwila, nie spamiętam tyle, muszę sobie zapisać." Ale jak na Afrykę przystało, murzynka ma tylko długopis. Więc patrzy, czy jakaś paczka fajek na naszym stoliku jest pusta. Nie jest. Idzie do innego stolika, sukces, znalazła, rozrywa ją i na wewnętrznej stronie zapisuje zamówienie. Ach, ta afrykańska pomysłowość. W Polsce kelnerka pewnie nie poradziłaby sobie...

Zamówienie prawie się zgadza z tym, co dostaliśmy. Nie jest źle. Impreza się toczy dalej, idziemy z dziewczynami (szefową i koleżanką, która nie jest księgową, ale zajmuje się finansami) do baru po drinki. A moźe tequila? Czemu nie, ale pod warunkiem, że ja stawiam. No niech stracę, zamawiamy. Pani kelnerka przynosi 3 kieliszki, czekamy na resztę 'sprzętu' do picia tequili. A tu nic. Brunetka się pyta, czy mają cytryny albo limonki. Chyba nie, ale sprawdzi.

Udało się! Mają! Kelnerka zadowolona ze swojej zaradności stawia przed nami limonkę. W płynie. W butelce... No to jeszcze raz tłumaczymy. Tak, takie całe też mają. Zaraz pokroi i przyniesie. Pokroiła, przyniosła. Plasterki. Załamka. Trudno wypiliśmy, zamówiliśmy kolejną kolejkę. Tym razem dziewczyny każą jej przynieść całe limonki i nóż. Kobitka jest coraz bardziej zirytowana, przyjechała banda białych z Polski i wydziwiają.

W końcu się udaje, chociaż moja współlokatorka omało co nie straciła palca krojąc limonki. Impreza się toczy dalej, aż się okazuje, że kierowca, z którym mieliśmy wracać, chce już jechać. Ale jak to, dopiero po pierwszej, już do domu? Dajemy mu drugie auto i część ludzi wraca. Ale to oznacza, że ja muszę prowadzić do campu, więc trzeba skończyć zabawę.

Po 2 godzinach, 3 Red Bull'ach i butelce wody mineralnej opuszczamy świątynię zabawy, aby wracać do swojego nudnego Gumbo. Kupuję 5 piw, coby było na ewentualne łapówki. Z wyjściem jest problem, bo jak to tak, butelki chcemy zabrać? Ale że właściciel klubu bardzo lubi Olę problem się rozwiązuje. Ogólnie Ola jest bardzo lubiana, tym bardziej, im większy ma dekolt. dzięki temu ona prawie nic na drinki nie wydaje, a i ja się często napiję na koszt podjaranego Libańczyka albo innego zarobionego Afrykańczyka.

W drodze powrotnej mijamy 2 samochody z żołnierzami. Po 200 metrach jeden z nich zajeżdża nam drogę, wysypuje się z pick'upa 10 żołnierzy i otaczają nam auto. Jako kierowcy każą mi wysiadać i tłumaczyć się. Godzina policyjna, nie wolno jeżdzić samochodami. Szczególnie rządowymi, jeśli to biali prowadzą. Mamy jechać za nimi do baraków, zarekwirują nam samochód.

- "Ale, my friend, pracujemy dla rządu, wy też, powinniśmy sobie pomagać."
- "Ale my właśnie od rządu mamy takie rozkazy."
- "Ale nas nie dotyczą, proszę zadzwońcie gdzieś, spytajcie."
- "Nie, rozkazy to rozkazy."
- "Przyjacielu, pracujemy dla Waszego kraju, pomagamy go rozwijać, pokażcie, że jesteście ludżmi."
- "A skąd wracacie?"

I tutaj chwila bardzo szybkiego zastanawiania się. Ściemniać i kombinować, że spotkanie, praca, kolacja, cokolwiek? Nie, stawiam wszystko na jedną kartę:

- "Z imprezy, w końcu jest sobota!"

Dowódca patrolu zaczyna się śmiać, już wiem, że dzisiaj uda się nocować na campie. Podajemy sobie ręce i rozjeżdżamy się. Mijamy 2 checkpoint'y przy moście bez większych problemów, za drugim, z wielką ulgą otwieram sobie piwo i spokojnie dojeżdżamy do campu. Długa noc, napięcie po spotkaniu z patrolem opada. Można się przespać, jutro niedziela, imprezowy dzień po imprezowym sobotnim wieczorze...

poniedziałek, 13 lipca 2009

Pora deszczowa

Niby nadchodzi I nadchodzi, ale jakichś szczególnych deszczów nie widać. Dopiero ostatnio tak dość mocniej popadało, że ogólnie to cały sajt nam zalało. Deszcze mają to do siebie, że powodują kompletny chaos na drogach. Bo jak wiadomo, po asfalcie woda spływa. Natomiast na drogach, które są złożone z piasku i kamieni, woda powoduje wypłukanie tego pierwszego. Do tego jak po takiej mokrej nawierzchni przejedzie coś ciężkiego, robią się niesamowite dziury. Z kolei wszystkie większe dziury stają się jeziorkami, a drogi gdzie są czarnoziemie zamieniają się w bagna. Bagna, w których nawet Land Cruisery potrafią utknąć jak to nam się dzisiaj prawie udało z Olką, gdy jechaliśmy na imprezę.

 

Dlatego też można powiedzieć, że drogi tutaj żyją własnym życiem. Jak przez 2 tygodnie nie pada, można się nauczyć dziur i śmiało jechać dzielnie je mijając. Natomiast po każdym deszczu drogi kompletnie zmieniają swoją topografię i bezpiecznych i szybkich szlaków trzeba szukać od nowa.

 

Może kiedyś dotrwamy do dnia, w którym droga do Gumbo będzie pokryta asfaltem i będzie można łagodnie dojehać do ‘domu’. Póki co, każda podróż to 15 minut potrząsania i bujania. O właśnie chyba gdzieś niedaleko jakaś mina wybuchła, bo coś zgrzmiało na wschodzie ;)

Malaria

Tydzień temu dopadła I mnie. Cały dzień czułem się jakoś słabo i zmęczony, po namowach dziewczyn pojechałem do szpitala na test. Do szpitala, w którym prawie codziennie bywam z jakimiś naszymi pracownikami. Tym razem sam jako pacjent. Szybki test i czekamy na wyniki. W pół godziny można skoczyć do jedynego w Jubie marketu – JIT’a.

 

Są wyniki. Pozytywne. Czyli jednak i mnie dopadła malaria. Idę do lekarza, każe brać Coartem i jakieś antybiotyki. Do tego mi jeszcze całą masę tabletek przepisał. Oczywiście to było w sobotę, 4 lipca, więc w Jubie było kilka imprez o temacie Independence Day. Toteż moja kuracja musiała poczekać jeszcze jeden dzień. Bo ogólnie, to nie wolno mieszać leków na malarię z alkoholem, bo ma to złe skutki.

 

Sama malaria nie jest taka straszna. Oczywiście poza tym, że nie leczona zabija. Ale w początkowej fazie przypomina mocną grypę. Natomiast leki na nią, to jest dopiero sieczka. 2 dni wyjęte z życiorysu, zaniki pamięci, w nocy dreszcze, gorączka i pocenie się wiadrami.

 

Coby nie było za łatwo, drugiego dnia mojej trzydniowej kuracji (najgorszy dzień jeśli chodzi o leczenie malarii) padł satelita. Toteż 2 kolejne dni spędziłem na próbach naprawienia talerza, które w końcu po wielu kontaktach z Turcją i Kenią zakończyły się sukcesem. Ale siedzenie w czasie malarii w kontenerach z serwerami, gdzie panuje temperatura około 10 stopni Celcjusza, nie jest optymalnym sposobem leczenia.

 

Teraz po tesach wyszło mi, że już nie posiadam żadnych malarii we krwi, więc póki co jestem w miarę zdrowy...

piątek, 3 lipca 2009

Armia żab.

Przyjeżdżamy w nocy na sajt. Wysiadamy z samochodu, z budowy słychać jeden odgłos: rechot dziesiątek, jak nie setek, żab. W ogóle odgłosy nocy są tutaj zupełnie inne niż w Polsce. Nawet w tej Polsce mniej zabudowanej i mniej miejskiej. Podobnie ze zwierzyną. Lata tutaj tego pełno. A każde inne. Mnie to jeszcze nie spotkało, ale podobno są noce, kiedy jakichś takich niby muszek, niby ważek latają tysiące w powietrzu. A nasi znajomi Afrykanie łapią je za skrzydełka i zjadają. Takie surowe, naturalne. Albo jeszcze lepiej podsmażą na patelni. Wtedy dopiero jest smakołyk. Mniam!

Z Olą stwierdziliśmy, że jedną z oznak zasymilowania się w tym miejscu jest podejście do muchy (albo innego robactwa) w jedzeniu. Po miesiącu już od niechcenia wyjmuję takie ustrojstwo z mojego talerza, rzucam za siebie i wracam do jedzenia. Niestety na robactwie różnorodnośc tutejszej fauny się kończy. Spotkać jeszcze można psy, koty, krowy, owce i barany. Tyle z większych zwierzątek. Natomiast krowy czy kozy, najczęściej spotyka się na ulicach. Kilku chłopców z patykami w ręku leci za nimi i pogania do Juby, na targ.

Oczywiście trzeba w samochodzie wtedy grzecznie przeczekać, bo krowy mają pierwszeństwo. Ostatnio z pół godziny czekałem przed mostem, bo wojsko przepuszczało jakieś olbrzymie stado. A most nie jest za szeroki, za to koszmarnie długi jak na taki spacer z krowami.

Kiedyś wiozłem kolesia z ministerstwa. Pytał się, czy w Polsce też mamy krowy. Mamy. Na farmach i w oborach, nie na ulicach.

Army power

Ostatnio zaczęła się nagonka na wszystko co się porusza po drogach. Łącznie z naszymi samochodami oraz sprzętem wszelakim. Mam jechać z ciężarówką, na drugi koniec Juby, odebrać duży towar zakupiony przez nas. No to biorę żołnierzy do mojego LC, do ciężarówki, jeszcze kilku do innej ciężarówki, która ma materiały przywieźć ze sklepu. Ich zadanie to dobrze i groźnie wyglądać. Dowódca coś tam im krzyczy, a ci lecą do namiotów i wracają po kilku minutach w pełnym umunurowaniu, z kałachami, obwieszeni magazynkami i innym wojskowym sprzętem.

Wyruszamy z sajtu, mój LC prowadzi nasz 'konwój'. Pierwszy checkpoint, spoko, widzą żołnierzy, machają, żeby dalej jechać. Drugi. Ja mijam, za mną słyszę gwizdek na ciężarówkę. Wzywają kierowcę, dlaczego ma nie takie jak trzeba tablice. W tym czasie nasza mała armia wyłazi z naszych samochodów i podchodzi do punktu kontrolnego. Policjant kompletnie nie wzruszony dalej swoje. Musimy ściągać naszego człowieka mówiącego po arabsku, żeby wytłumaczył wszystko.

W między czasie próbuję ich przekonać, że przecież my dla rządu pracujemy. Słyszę odpowiedź: my też, i co z tego. Żołnierze nie są w stanie nam pomóc, bo przecież mają wyglądać tylko, nie negocjować. W końcu pojawia się Maurice i dogaduje się z policjantem. Jak zwykle poszło o kasę.

Jedziemy dalej, po drodze kilka razy chcą nas zatrzymać, ale widząc wojsko w każdym z pojazdów puszczają nas dalej. Na miejscu okazuje się, że nam się udało, ale dźwig, który miał załadować towar został aresztowany w Jubie. I dupa blada. Czekamy, aż firma załatwi nowy dźwig. Po jakimś czasem okazuje się, że znaleźli jeden, ale muszę z moją obstawą pojechać po niego, żeby i jego nie zatrzymali. Wycieczka w tę i spowrotem, mamy dźwig. Ale nasza ciężarówka za mała, towar się nie mieści.

No to znowu firma zamawia inną. Przyjeżdża flatbed, taka płaska ciężarówka. Towar się mieści, ale nie mają pasów, żeby go przyczepić. My mamy, ale na sajcie, pół godziny drogi stamtąd. Dzwonię, ok, przyjadą. Znów czekamy. W końcu mamy pasy, zaczepiamy wszystko i jedziemy. Podróż trwa koszmarnie długo, wleczemy się 5-10 km/h.

Oczywiście znów po drodze mijamy posterunki. Dwa razy nas zatrzymują, chcą łapówki, ale jednak wojsko pomoga w negocjacjach. W końcu docieramy do naszego sajtu. Długo po obiedzie, a mnie jeszcze jedna wycieczka czeka do Juby.

Potem 2 godziny wypłat z Olką. W ciągu dnia się jeszcze dowiedziałem, że jakaś Polka przyjechała z Bor do Juby i idziemy z nią na kolację. O 20 kończymy wypłaty, prysznic i znów w samochód. Do domu wracamy po północy.

Tak wygląda dzień w Jubie. Zaczyna się o 8, kończy po północy, nie nudzę się. Nie mam kiedy.

wtorek, 30 czerwca 2009

Boda Boda Bye Bye

Władze Juby postanowiły zrobić porządek z dwoma największymi koszmarami na drogach w Jubie: Boda Boda (motorki) i Matatu (busiki). Wczoraj po drodze do banku mijamy kilka checkpoint'ów. Sprawdzają, czy Boda Boda są zarejestrowane, jak nie, rekwirują. Parkingi przy stacjach policji są pełne motorów. Za to na drogach ich prawie nie ma. Widzimy jak muszynek jadący na Boda Boda po zatrzymaniu przez policję grzecznie zsiada z motoru i jeszcze pomaga im go wrzucić na ciężarówkę.

Podobny los spotkał matatu. Zatrzymywano te, które nie miały wykupionej licencji. Z każdego jeszcze jeżdżącego po Jubie, na widok policjanta wylatywała z pojazdu przez okno ręką z karteczką. Patrzcie, mam licencję, nie zatrzymujcie mnie, nie zabierajcie mojego źródła dochodu.

Co do Boda Boda, to podejście władz do nich ogólnie jest zabawne. Jakiś czas temu, rząd zakazał jeżdżenia na motorach przez dzieci. Policja nie zatrzymywała dzieci na motorach. Po prostu chodziła z kijami i jak jakiś małolat jechał na Boda Boda to zdzielała go tak mocno, że ten zostawał przy policjancie, a motorek jechał dalej.

Przy checkpoint'cie po naszej stronie mostu są dwa przejazdy: jeden ze szlabanem (sznurek) dla samochodów a drugi mniejszy dla Boda Boda. Jest jeden żołnierz, który często stoi przy samochodowej 'bramie' i leje motocyklistów patykiem w rodzaju bicza. A jak ci się zaczną awanturować, to jeszcze od reszty wojska dostają przysłowiowy wpierdziel.

Na ulicach widać poprawę momentalnie. Liczba motorów zmalała o jakieś 80%. A liczba szalonych Boda Bodzistów jest bliska zeru. Ustrój Sudanu Południowego ma jednak swoje zalety.

Karpackie :)

Wczoraj jechałem do Juby po jakieś części. Po drodze w ciężarówce, która akurat rozpakowywali, mignęło mi coś, co sprawiło, że zahamowałem i na wstecznym wróciłem obejrzeć to jeszcze raz. Tak! Nie przywidziało mi się, naprawdę z ciężarówki wypakowywali całe mnóstwo krat piwa Karpackie. W drodze powrotnej zatrzymałem się przy tym sklepie i spytałem o cenę. Nie znają. Szef przywiózł, kazał rozpakować, ale nie jeszcze nie wiedzą, po ile to. Może za godzinę, dwie.

No to pojechałem ponownie. Oczywiście pierwsze pytanie do szefa hurtowni: "Skąd? Jak?". Bo ja z Polski i to piękne, pierwsza polska rzecz w Jubie na sprzedaż. Tylko czemu nie ma Lecha, Króla, Żywca... Dowiedziałem się, że on nie ma, ale agent od którego to kupił ma jeszcze inne polskie piwa. Kupiłem u niego jedną skrzynkę za tą informację i pojechałem odwiedzić agenta.

Okazało się, że jeszcze mają Van Pur i jakiś inny szajs. Ale polski szajs. Z polskimi napisami na puszce. Szajs, który przebył kilka tysięcy kilometrów, z moje rodzinnego kraju, żeby podbijać Afrykę. Biorę od hurtownika numer telefonu, ma poza tym sprawdzić mi kilka innych cen. I zostawiam mój numer. Jak tylko będziecie mieli coś jeszcze s Polski, natychmiast telefon. Nie ma problemu, klient nasz pan. Agent handluje alkoholami, więc Polacy są dla niego wymarzonym klientem. I tak dorobiłem się własnego agenta handlowego ;)

Biały w sercu czarnego lądu.

Wszędzie, poza naszym kampem otaczają nas ludzie 'biali inaczej'. Czasem trafi się jakiś Arab, ale przeważająca większość to jednak murzynki. Teraz dopiero wiem, jak czuje się czarny w Polsce, gdzie nadal często budzi sensację. A jak ma biały w takim świecie?

Na pewno 1est traktowany na zupełnie innych zasadach niż rdzenni mieszkańcy tego kontynentu. Tutaj się wyróżniamy, z daleka nas widać. Biały wielu ludziom kojarzy się z bogactwem, bo przecież w czasach kolonialnych nie było w Afryce biednych białych. Na ulicach dzieci podbiegają, "Give me money, give me dollars", krzyczą za mną bez ogródek. Ciężko wytłumaczyć tutaj ludziom, że jestem tylko zwykłym pracownikiem, zarabiającym przeciętną pensję. Na całe szczęście turystyka tutaj jeszcze nie dotarła i nie ma setek nadzianych kasą Chińczyków czy Amerykańców, którzy będą uczyć murzynków, że biały kasę wydaje na prawo i lewo. No ale w zasadzie, to turysta nie ma tu kompletnie niczego do oglądania. Może poza biedą, może poza światem tak odmiennym od tego znanego.

W interesach bycie białym ani nie przeszadza, ani nie pomaga szczególnie. Często na dzień dobry dostaję ceny z kosmosu, ale gdy sprzedawcy zauważą, że nie jestem tutaj od wczoraj, szybko wracają do rzeczywistości. Natomiast wrażenie jakie tworzą biali przedsiębiorcy czy pracownicy dużych firm i organizacji powoduje, że w sklepach łatwiej się targować. Łatwiej o duże zniżki. Bo przecież my tu jeszcze będziemy długo, zrobimy dużo zakupów. Afryka uczy się pojęcia customer care, powoli i tutaj zaczyna się tworzyć gospodarka i kultura handlu tak dobrze nam znana z rodzinnych stron.

piątek, 26 czerwca 2009

Juba nocą.

Nocą Juba jest zupełnie inna od tej dziennej. Wszystko wygląda inaczej, ciężko odnaleźć tak poszukiwane przez świeżo upieczonego kierowcę punkty orientacyjne. Juba jest chyba jedną z niewielu stolic (autonomii, bo autonomii, ale zawsze), gdzie w nocy wszystkie drogi są nieoświetlone. No, może kilka lamp się znajdzie na drodze na lotnisko, ale to wszystko. Natomiast wtedy czuć jak to miasto żyje.

Dzielnice handlowe typu Konyo Konyo, czy też w zasadzie wszystko otaczające główne drogi, przywodzi na myśl miejscowość turystyczną nad morzem. Jest ciepło, tłumy ludzi chodzą po ulicy niczym po deptaku, palą się swiatła w przydrożnych sklepach i pubach. Palą się też ogniska, chociaż w tym wypadku są to na ogół góry śmieci, palące się, bo komuś przeszkadzały albo z powodu niedogaszonego fajka.

Małe stragany, nie posiadające prądu oświetlają swoje dobra na sprzedaż za pomocą świecy. Podobnie sklepy, w których akurat popsuł się generator. Wiele miejsc zmienia swoją działalność na czas wieczoru. I tak na przykład jak czekałem na Olkę dość długo u fryzjera, widziałem jak jeszcze za dnia kobiety zaczynają gotować, szykować jedzenie, aby wraz z zapadnięciem mroku mogły wystawić straganik z kolacją na sprzedaż. W tym wypadku (na ogól zresztą tak jest) była to gotowana wołowina z chipsami (takie frytki, tylko większe) i jakąś sałatką.

Kiedy wieczorem wchodziłem do hurtowni (czyli małe pomieszczenie wypełnione pudłami z różnymi dobrami), w której kupujemy wodę i piwo, ‘my friend’, który mnie bardzo lubi za duże ilości kupowanych rzeczy, jadł akurat injirę z mięsem (takie wielki, cienki placek, pochodzenia etiopskiego). Oczywiście zaproponowali mi spróbowanie, ale jako że jadłem to trochę wcześniej w restauracji, nie chciałem sobie psuć smaku domowym plackiem. Ogólnie ta potrawa nazywa się Gored Gored. Jest to dość ostro przyprawione mięso i do tego injira, która ma z pół metra średnicy. Sztućców się nie używa, odrywa się kawałek placka i nim bierze mięsko. Mniam!

Dodatkowo noc stwarza kolejny problem, mianowicie zamknięcie miasta. Jeśli wyjeżdżamy i mamy zamiar wrócić po 22, to trzeba oznajmić wojsku pinującemu miasta, że będziemy wracać później. Jak raz nie zrobili tego, to przed mostem spotkali żołnierza celującego w nich z AK. Oczywiście w załatwianiu takich rzey rejestracje rządowe niezwykle pomagają. Dzisiaj ponownie wybywamy na jakąś imprezę do UN, więc znów trzeba będzie udobruchać żołnierzy jakimś piwkiem. Albo wystarczy, że Ola z nimi pogada ;)

środa, 24 czerwca 2009

Technologią zachłyśnięta Afryka

Afryka jest miejscem, gdzie wszelkie nowinki technologiczne docierają z opóźnieniem. Ale jak już docierają, to na najwyższym poziomie, w pełni możliwości.

Brakuje tutaj podstawowych rzeczy, które wydawałoby się są nierozłączalnie związane z cywilizacją. Nie ma supermarketów (jest JIT, ale na polskie realia, to po prostu przerośnięty SAM), a już w ogóle marketów budowlanych, meblowych, etc. Brak jest McDonald'sa, KFC czy jakiegoś zagłębia knajpkowego, hurtownie to po prostu pomieszczenia w przydrożnych barakach (takie 6x8m) gdzie piętrzą się wody, piwa i mleka.

Natomiast jest telefonia komórkowa, jest IT, można kupić masę telefonów w milionie kiosków. Co ciekawe, wiele z tych telefonów to podróbki, nawet w Nairobi widziałem na wystawie obok się dwie Nokie o tym samym modelu, wyglądające zupełnie inaczej. Jest internet przez modemy GSM. I Afryka się tym zachłysnęła. Przeskoczyła kilka etapów rozwoju, jak Małysz kupując kabrioleta, ale teraz pod pewnymi względami dorównuje Europie. Albo prawie dorównuje.

Niestety internet opiera się tutaj na VSAT'ach, czyli łączności satelitarnej, co powoduje, że jest koszmarnie powolny (przypominają mi się czasy modemów, jak się cieszyłem że plik osiąga transfer 20 kB/s), a telefonia komórkowa działa nieźle tylko w ramach jednej sieci. Ci co ze mną gadali, to wiedzą, że jest kilka sekund opóźnienia.

Mimo to, na ulicach roi się od budek sprzedających airtime'y (czyli top up'y, czyli doładowania), bo tutaj nie wynaleziono telefonów na abonament. Przecież nie można ścigać kogoś o zapłatę rachunku, kto nie ma adresu. A adresów też za bardzo nie wynaleziono. Są powiedzmy dzielnice. A potem się pojawiają słowa typu: obok, naprzeciw, przed, za, kolejna w prawo, etc. Poprzedzają one nazwy, znane wszystkim, lub charakterystyczne: ministerstwo, UN, duży zielony sklep, popsuta ciężarówka, złamane drzewo...

A poza tym, roi się od ludzi, używających telefonów. Bo jak na tak słabo rozwinięty kraj, odsetek osób z telefonami jest całkiem spory. Ale murzynki uwielbiają się wszystko co świeci i błyszczy. Neony, diody, lampki... Im bardziej obciachowe i nie pasujące do siebie, tym lepiej. Jak mijam małą wioskę przed mostem do Juby, zawsze w jednym miejscu jest wystawiony wielki głośnik, który non toper nadaje muzykę.

Jak dla mnie tak mocno posunięta technlogia, w kraju, w którym nie ma nawet jednej elektrowni jest naprawdę wysokim osiągnięciem. Część miejsc używa krótkiej sieci enegetycznej zasilanej przez wielkie generatory, ale większość Juby jest oparta na małych, domowych agregatach prądotwórczych, często mniejszych od tych, których używaliśmy na paradzie...

wtorek, 23 czerwca 2009

Malaria

Ostatnimi czasy takim buzzwordem na naszym kampie jest 'malaria'. W tej chwili jestem jedną z dwóch czy trzech osób, które jeszcze jej nie zaznały, a obecnie choruje 5 osób. W szpitalach na dzień dobry zapowiadają, że panuje sezon malaryczny i to normalne w tej porze roku.

Sama malaria nie jest niczym strasznym, przynajmniej w porównaniu z tym, co przechodziła Nel podróżując razem ze Stasiem przez Afrykę. Medycyna poszła do przodu i teraz już się nie leczy chininą (a przynajmniej tutaj, w Polsce nadal jest jedynym dostępnym lekiem, terapia jest bolesna, długa i nieprzyjemna). Mamy do dyspozycji Coartem, Helfan (nawet ciężkie odmiany malarii leczy szybciutko), testy na malarię.

Malaria objawia się trochę jak grypa, co w połączeniu z faktem, że grypę to tu chyba równie cięzko dostać co w Polsce malarię, powoduje, że tę afrykańską chorobę można łatwo u siebie zdiagnozować. Wcześnie wykryta jest łatwiejsza do wyleczenia i łagodniej przechodzi.

Odmian malarii jest kilka, na ogół ludzie chorują na tą lżejszą, którą można samemu wyleczyć Coartemem. Jest też mocniejsza, która praktycznie zawsze kończy się pod kroplówką, a człowiek po wyjściu po nocy ze szpitala wygląda jakby walec po nim przejechał. Zresztą czuje się podobnie.

No cóż, złego licho nie tyka, więc na razie jestem bezpieczny. Nie wszystko co Afrykańskie jest warte spróbowania. ;)

poniedziałek, 22 czerwca 2009

Miesiąc

Afryka... Brudne, śmierdzące miejsce, gdzie ludziom pozostało wiele nawyków z czasów plemiennych. Brak zasad, brak warunków higienicznych czy jakichkolwiek znanych Europejczykowi oznak cywilizacji i ukulturowienia. Jest to świat, gdzie trzeba się nauczyć żyć na nowo, zapomnieć o nawykach i przyzwyczajeniach z Europy. To jak uczyć się jeżdżenia na desce na switch'u - niby to samo, a jednak wszystko na odwrót.

Ale z drugiej strony Afryka jest miejscem pełnym możliwości, potencjału. Europa się już ustabilizowała, wszystko tam jest jasne, przejrzyste i ciężko cokolwiek nowego wymyślić. W Afryce, a zwłaszcza w Sudanie Południowym, tworze państwo-podobnym, który jeszcze nawet nie zdobył niepodległości, rządzonym przez armię i byłych generałów, świat jest pełen możliwości. Zasady nie są jasne, prawo niby jest, ale jest otwarte do interpretacji. A pomysłowość Afrykańczyków czasem nie zna granic. Podobnie jak ich wyobraźnia, albo i jej brak.

Brak jasnych przepisów drogowych spowodował, że wytworzyły się pewne znaki i rodzaje umów między kierowcami. Skręcasz? Jak mrugnę raz długimi, to Cię puszczam, jak dwa razy to ani się waż. Na równorzędnych skrzyżowaniach ten ma pierwszeństwo, kto zatrąbi wcześniej/dłużej/głośniej. Uniesienie złączonych wszystkich palców w kształt dzióbka oznacza poczekaj, puść mnie. Na rondach, nie oznacza się migaczem kiedy się zjeżdża, tylko jeszcze przed rondem pokazuje się gdzie pojedzie. Prawo, lewo, albo awaryjne, jeśli jedziesz prosto.

A drogi w niczym nie przypominają polskich. Tu na nielicznych kawałkach asfaltu nie ma linii, pasów. Czasem jedna ulica jest tak szeroka, że można na czwartego wyprzedzać, tylko po to, żeby się za chwilę zwężyła do tego stopnia, że dwa auta się ledwo mijają. Pozostałe drogi są już przyjemnością jazdy samą w sobie. Jedziesz po nich tą stroną, gdzie jest mniej dziur/wypukłości. Pojęcie jazdy pod prąd nie istnieje. Za to policja nie karze.

Mnie za to raz zatrzymali za rozmawianie przez telefon za kółkiem. Pan grzecznie mnie upomniał, że przecież mogłem wypadek spowodować, ale da mi tylko upomnienie. A potem dodał, że przecież mógł mnie wyciągnąć z samochodu, rzucić na ziemię i nakrzyczeć. Ale tego nie zrobił i jeśli potrafię to docenić (appreciate) to chętnie napiłby się sody. Dla świętego spokoju doceniłem go 10 funtami.

A naszymi Land Cruiserami jeździ się wyjątkowo przyjemnie. Zawsze myślałem, że pod każdy krawężnik podjedzie służbowy samochód. Teraz stwierdzam, że służbowy Land Cruiser podjedzie wszędzie. Czasami kilka razy dziennie przejeżdżam przez kałuże długości 20 metrów albo rzeczkę glęboką na 30-40 centymetrów. Pokonuję wertepy, jakich w Polsce nigdzie się nie doświadczy z prędkościami, z jakimi samochód osobowy nie wzjedzie na leśną drogę.

Do tego sprawiłem sobie ostatnio ciekawy wynalazek, którego nigdy w Polsce nie widziałem, a w swojej pomysłowości i prostocie działania jest genialny. Nazywa się Car MP3 i działa jak empetrójka. Z tą różnicą, że muzyka z pendrive'a albo karty SD jest nadawana na ustalonej częstotliwości i odbiera ją radio. Nie przerywa na wybojach, jest zasilane z gniazda i wygląda tak:

Ogólnie to robi się tutaj coraz ciekawiej, ostatnio przyszły od dawna oczekiwane telewizory i basen, który zasadniczo jest troche większą wanną, ale wystarczy na kilka osób. Ktoś tam nawet ostatnio robił zdjęcia, więc jak je dostanę, to gdzieś wrzucę.

piątek, 12 czerwca 2009

Piekło na równiku.

Siedzę na twardym kamieniu pod naszym gateway'em. Nade mną wznosi się wieża, po której tydzień temu latałem. Zdjęcia można obejrzeć na picasie. Gorąco jest strasznie, leje się ze mnie, w laptopie touchpad od temperatury odmówił współpracy i od pół godziny sprawdzam dziewczynom kursy różnych walut (PLN, USD, EUR, USX, SDG, AED) z różnych dat w ciągu minionych 2 miesięcy. Net w biurze ledwo działa, więc muszę bezpośrednio przy switchu siedzieć, żeby coś porobić. Net nie działa, bo była niedawno burza, jakiś tydzień temu. Ale potem naprawiłem. I chodził. Dopóki jakiś murzynek nie wpadł na pomysł mocniejszego przymocowania kabla sieciowego do drzewa i słupów za pomocą gwoździ. Więc teraz internet kuleje. A zajmowanie się zapotrzeniem, kiedy w ciągu godziny udaje się wysłać 3-4 maile jest conajmniej mało efektywne.

Wczoraj w końcu dostałem prawko. Dzisiaj rano miałem swój kurs dziewiczy po Jubie. Zabawnie się jeździ. Nie dość, że kierownica po prawej stronie, to do tego ostałem automat (ostatnio takim jeździłem z 5 lat temu) z rozwalonym lewym lusterkiem. Do tego prawo dżungli panujące tutuj na drogach daje się zauważyć dopiero siedząc za kółkiem. Co chwila mój samochód (czerwony Lan Cruiser - Toyota Prado) mijają boda boda, czyli motorki, których są tu setki. I to mijają z każej strony. I jadąc w każdą stronę. Często pod prąd. Są jeszcze dziesiątki matatu, które nagle hamują, żeby zabrać pasażerów (dzisiaj mi Osiro powiedział, że tutaj to jest taxi, w Kenii i Ugandzie nazywają się mamatu - ale to jeden ...), wymuszają pierszeństwo i ogólnie wkurzają wszystkich. Jadać cały czas czekam, aż usłyszę gwizek policjanta. Ale nie, udaje się tym razem, nie zatrzymują mnie, nie muszę dawać 20 SDG w łapę. Wracam na kamp i idę do biura popracować. Po chwili telefon, udało mi się 2 tylnie koła przebić. A przynajmniej uchodzi z nich powietrze, może już wcześniej były przebite? Opony są łyse, wyłażą z nich miejscami druty. Ale gdy zwracam na to uwagę, słyszę że na takich oponach jeszcze można sporo pojeździć.

Weekend upłynął dość imprezowo. W piątek urodziny Dominika - jak dla mnie do 12, podobno potem nawet potańczyli. W sobotę "uderzyliśmy na miasto" - czyli o Afexu, to jest taki hotelik tutaj. W końcu miejsce, gdzie białych jest więcej jak murzynków i bilard, w którego strasznie dawno nie grałem. Sławek nawet się zgodził o drinka zagrać, szkoda że dopiero później mu powiedziałem, że mam stół bilarowy w Polsce w domu. W niedzielę za to basenik. No, powiedzmy przerośnięta kałuża, na którą wstęp kosztuje 50 SDG (80 zł). Ale przynajmniej tutaj nikt się czepia, w przeciwieństwie do Polski, jak sobie piję piwko w basenie. I nawet popływać można, tak na 3 machnięcia delfinem.

A na tygodniu nic się nie działo wartego opisania, więc spadam, bo mi tyłek już od tego kamienia odpada. Sorki wszystkim, że zaczynam rzadziej pisać, ale nie dzieję się wiele wartego opowiadania, więc chwilowo przerwa. Ola miała rację, z czasem posty stają się coraz rzadsze...

czwartek, 4 czerwca 2009

Technik elektryk, toksyczne zuczki i stolarka polowa ;)

Wczoraj musiałem pojechać do szpitala. Na szczęście amerykańskiego, gdzie nie ma kolejek, jest dobra obsługa (jak na tutaj) i do tego ubezpieczalnia płaci. Cosik mi wyskoczyło na szyi (dokładniej na pól szyi i kawałek ramienia) i wyglądało paskudnie. Wbrew mojej ocenie, dziewczyny kazały mi jechać do szpitala. "Bo to Afryka, tutaj nigdy nic nie wiadomo". Ostatnio mnie nawet oduczyli chodzenia po trawie (a tylko po ścieżkach), jak się dowiedziałem, ze oprócz węży (w tym czarnej kobry), można się natknąć na skorpiony. Są dwa rodzaje. Jeden Ci daje 40 minut na dotarcie do antidotum. Jak ugryzie w nogę czy w rękę. Gdzieś bliżej serca, to mniej czasu zostaje. Problem z dotarciem do surowicy polega na tym, ze trochę to boli. W jakiejś tam skali bólu (1-10) jad ten ma 9 punktów. Dla przykładu poród to 8, a kopniak w jajka - 6. Jak sie trafi na drugi gatunek, to nie ma co iść gdziekolwiek, bo surowicy na niego i tak nie ma. Wiec zacząłem przykładnie chodzić ścieżkami i używać latarki w nocy. Nawet na kampie.

W szpitalu dowiedziałem się, ze to co mam na szyi nazywa się Narubian Eye (Blister Beetle). Nawet nie to, a winowajca. Malutki, kilkumilimetrowy żuczek, który z natury jet niegroźny. Niestety jest strasznie toksyczny i wypełniony kwasem. Wiec ubicie go na sobie spowodowało, że kwas mnie trochę przypalił. 3-10 dni i nic mi nie będzie, oparzenia same zejdą. Mówiłem, ze nic poważnego. Do szpitala tutaj się natomiast dość często jeździ. Niemal codziennie 1-2 osoby muszą iść do lekarza (jest nas razem z robotnikami ponad 100). Wczoraj Andrzej, dzisiaj Dominik. Często wozimy naszych czarnych pracowników do publicznego szpitala (darmowy, ale warunki nie są zachwycające, lekko mówiąc).

W sobotę chłopaki zbili mi ze sklejki piękny regal. Jak w końcu będę miał chwile czasu i chęci, to przestane mieszkać w walizkach. Wieczorem sobie do tego zrobiłem wycieraczkę przed namiot (w zasadzie to mieszkam sam, przez chwile mieszkałem z Edim, ale i tak nocuje w innym namiocie, bo tam jest klima). Moja stolarkę - mam najładniejszą wycieraczkę na kampie ze sklejki i kantówki (tak, przez tydzień się nauczyłem w cholerę języka budowlanego, zarówno polskiego jak i angielskiego) - okupiłem tylko jednym sinym paznokciem od młotka. A dzisiaj sobie robię elektrykę do namiotu (przedłużacze, włącznik do światła). Ogólnie to dzisiaj w końcu przyjechał koleś od anteny i montowaliśmy kamerki. Rano się okazało, ze poszedł bezpiecznik w transformatorze (0,5A), a Jubie są dostępne tylko za mocne (3A). No i się musiałem samemu nauczyć robić bezpieczniki. W sumie fajna zabawa, jak się podłącza bezpiecznik 3A do gniazdka 13A. Pierdut! Dobrze, ze W Jubie zakupiono ich 5, bo zostały mi już 2 ;) No ale w końcu udało się i wszystko hula jak należy. No może poza tym, ze obrotowa kamera jest tył na przód i w środku pola jest budowa na ulicy obok.

Przy okazji podłączania wszystkiego, udało mi się namówić kolesia od anteny, żeby mnie wpuścił na sama górę. No prawie, antena ma 50 metrów, bylem na jakimś 45. Widok niesamowity, szczególnie, ze w całej Jubie nie ma niczego wyższego niż 3-4 pietra. Wziąłem ze sobą aparat i napstrykałem cale mnóstwo zdjęć (będą na Picassie soon). No i sobie posiedziałem u góry delektując się widokiem. Siedziałbym jeszcze trochę, ale zaczynający się deszcz zmusił mnie do zejścia.

A tak poza tym nic specjalnie ciekawego się nie dzieje, za to roboty kupa i dlatego zaczynam coraz rzadziej pisać. Mam mimo to nadzieje, ze nie zacznę pisać tak rzadko jak Kiwi czy Ola, która dopiero wieprzowina nakłonila do napisania posta. ;)

Mały update od Oli po przeczytaniu mojego bloga:
Biały po arabsku to Kałandzia
Jebel Kudżur to po arabsku Góra Czarownic

poniedziałek, 1 czerwca 2009

Burza, Rasiści i inne takie

No i wróciłem do wirtualnego świata. W nocy w czwartek była burza, piorun gdzieś w pobliżu walnął i chyba nam kable popalił. Dopiero dzisiaj mi się je udało powymieniać i internet hula. Ale po kolei, co się działo od piątku.

W piątek pojechaliśmy rano na lotnisko odebrać opony do JBC (koparki), które były tak pilne, że wysłali nam je z Nairobi samolotem. Po drodze Wojtka zatrzymała policja, ze stwierdzeniem, że nie wolno mu jeździć tym samochodem. No nic, olaliśmy, znów chcieli pewnie łapówkę. Na lotnisku okazało się, że opony trzeba oclić. A panowie z Custom poszli sobie na lunch i nie wiadomo kiedy wrócą i czy w ogóle. No to mnie zostawili tam i pojechali coś tam załatwiać. po jakiejś godzinie pojawili się celnicy, powiedzieli, że na innego muszę czekać. Po kolejnej pół godziny pojawił jakiś mundurowy i stwierdził, że muszę najpierw jechać do Custom w mieście, żeby zapłacić cło. Zadzwoniłem po mój transport i czekałem 10 minut. Po 40 przyjechali, dwoma samochodami, nasz zamiast Wojtka prowadził kierowca . Jak się okazało, rano prezydent wydał zarządzenie, że rządowymi samochodami nie mogą jeździć ludzie spoza Sudanu. Więc nam dali wybór w Ministerstwie Transportu: zmiana blach albo bierzemy sobie kierowcę i opłacamy go i zapewniamy mu nocleg i wyżywienie. Wojtek w Ministerstwie ponoć zrobił straszną aferę, że są rasistami i że sobie na samochodzi naklei wielki napis "Sudańczycy to rasiści"

Sobota minęła mi na zabawie kamerkami - dajny sprzęt, sterowany sieciowo z kompa. Niedziela na leczeniu kaca i oglądaniu filmów. Dzisiaj natomiast pojechaliśmy kupić tłuczeń (agregate) - taki jakby żwir do betonu. Można go dostać w dwóch fabrykach (np. ABM) albo 'pod górą' - czyli u chłopków, którzy ręcznie rozbijają kamienie na tłuczeń. Dojeżdżamy na miejsce, na całej długości góry są usypane kupki po 2 kubiki (czyli 2 metry kwardatowe). Można sobie jechać i wybierać. Pojechaliśmy do Jabel Kudziur, gdzie można ciężarówkę wynająć. Z ciężarówką wróciliśmy po tuczeń. Wchodzimy w to osiedle, zaraz na obiega ze 20 murzynków i murzynek, trajkotając po arabsku. Po chwili pojawia się pijany żołnierz i drąc się na wszystkich ucisza towarzystwo. Znajdujemy najtańszy tuczeń i każemy im pakować na wywrotkę. Oczywiście nie mają koparki, więc 10 osób łopatkami wrzuca 4-5 kubików na pakę. Czyli jakieś 7 ton. W między czasie jedziemy spowrotem na Custom (taka dzielnica handlowa, często mylące z Urzędem Celnym). Po sodę do picia. Po drodze mijamy tabliczkę "Juba 5 miles". A poniżej "Childen below 5 years and pregnant women are likely to die of malaria"... Ostrzeżenie przed wjazdem do Juby jak na paczce fajek.

Wracamy pod górę, zapakowali z połowę ciężarówki. Czekamy jeszcze z pół godziny, w końcu nas wołają. W aucie szybko odliczamy 1000 SDP. Sprawdzamy towar, jest ok. Dajemy jednemu gościowi kasę, ten rzuca drugiemu. Widać to ten potrafi liczyć. Liczą dość długo, zebrani w wielką kupę (dla przykładu żołnierz zarabia koło 300 SDP miesięcznie). W końcu słyszymy ok i jedziemy. Jedziemy do Dorodo, tylko że z innej strony. Po drodzę się gubimy, jeździmy po jakiś po łąkach, suzkając przejscia przez rzekę (tej myjni ze zdjęcia). W końcu się udaje i dojeżdżamy do szkoły. Tam już wykopane fundamenty, jutro leją beton.

Wracamy do Gumbo i przez 4 godziny latam po słońcu i testuję kabelki. a na jednym połączeniu z Gateway'a do biura jest 6 kabli i 2 switch'e. Jak widać w końcu się udaje, po wymianie 100-metrowego kabla działa. A teraz kończymy załatwiać zakupy Oli ze strefy wolnocłowej. ;)

czwartek, 28 maja 2009

Fotos!

Manchester niestety przegrał. Wprawdzie kibicowałem im tylko na przekór reszcie Polaków, ale zawsze. Mecz oglądaliśmy w czymś, co możnaby nazwać Studio Juba. Aż mi się łezka w oku zakręciła, gdy zobaczyłem rzutnik podłączony do anteny przez telewizor i rozłożone na dużej sali ze 100 krzeseł :) Komuś się udało załatwić, żeby ludzie z naszej budowy mogli obejrzeć meczyk w Hotelu w Jubie w dużej sali konferencyjnej. Jechaliśmy tam na kilka tur. Iwona z Wojtkiem widzieli, jak jakiś matatu (busik) nie ustąpił miejsca ciężarówc z żołnierzami. Ci go zatrzymali, wyjęli zza kierownicy i delikatnie mówiąc pobili. Jak już pojechali, koleś się podniósł cały uchachany, wsiadł do samochodu i pojechał dalej. W tym kraju ciężko się doszukać jakiegoś elementu normalności.

Dzisiaj pojechaliśmy z Kiwi, Wojtkiem i geodetami do Dorodo, gdzie będziemy budować szkołę. Z tej małej wioski pod Jubą bierzemy piasek na budowę i zamiast im płacić, wybudujemy szkołę. Konkretnie drugi pawilon szkoły, bo jeden (4 klasy) już jest. Na miejscu wygląda, jakby szkoła była po środku niczego. W około tylko drzewa i łąki. W przejściu leży jakiś chłopaczek, który opiekuje się krowami pasącymi się za budynkiem. Po dokładniejszym obejrzeniu okolicy, kilkaset metrów dalej widać między drzewami domki z wioski. Geodeci się biorą do pracy, a my z nudów łazimy po okolicy, aż w końcu siadamy w cieniu drzewa i nudzimy się.

Po kilkunastu minutach przybiegają małe dzieciaki z wielką oponą i piłką. Stoją koło nas i uważnie obserwują to trójkę muzungu (nie wiem jeszcze jak jest 'biały' po arabsku) , to geodetów przy pracy. W końcu Osiro (majster z Kenii) zaczyna grać z nimi w piłkę. Maluchy chętnie się dają fotografować i są bardzo z tego zadowolone, że biały turysta robi im zdjęcia. W końcu wracamy spowrotem, do miasta brudu i smrodu.

A Afryka poza granicami Juby jest śliczna. Nie ma śmieci, nie śmierdzi, jest zielono i pięknie. Dzikich zwierząt wprawdzie nie było, ale Kiwi dopatrzyła się gołego murzyna nad rzeką i bardzo ją to ucieszyło. Wszędzie rosną gwiżdżące akacje (te drzewka mają jakieś czarne orzechy, w których siedzą mrówki i gwiżdżą - efekt jest niesamowity).

A teraz pora na kilka fotek, bo mi się nie chce już pisać. Dodam jeszcze, że wczoraj i dzisiaj odwiedził nas sam minister, a niewiele brakowało i pojawiłby się nawet prezydent, który był w pobliżu. Z ciekawszych rzeczy jeszcze przeżyłem ostatnio tropikalny deszczyk. Jak na Europę, byłby to solidny opad, ale tutaj mówili, że "pokropiło". Burza jak przeszła nad naszym obozem (zanim przyjechałem) to przestawiła 2 namioty na środek placu. Na szczęście wszyscy byli na budowie, więc nikomu się nic nie stało.

Fotki wrzucę w kolejności robienia, bo nie chce mi się z ego historyjki układać.

Kiwi oddała samochód do Philipo (szef kierowców) żeby jej porządne głośniki zamontował w Jubie. Ale on poszedł krok dalej i efekt widać poniżej. To złote, to jest pudełko na chusteczki, które według Sławka bywają bardzo potrzebne w samochodzie ;)



A tak niestety wygląda większość Juby...


Kiwi i Osiro rysują plany budynku :P
Albo coś innego sobie pokazują :)


I Kiwusia teraz myśli usilnie nad czymś...


Pod drodze do Dorodo trzeba minąć rzekę/myjnię samochodową.



A tu lokalne chłopczyki grają w gałę. Chcemy im zrobi boisko, bramki i kupić buty i koszulki z napisem "FC Dorodo" ;)
Tym dzieciakom nie potrzeba wiele do szczęścia...







Droga powrotna, wieś i bananowce (wiecie, że bananowce to jest bylina? żyją tylko 1-1,5 roku i jak urośnie kiść bananów i się je zerwie, to umierają?). A koza to jest piękny przykład so called symbiozy :)





To jest droga, którą mijamy po drodze. Masło maślane... Po drugiej stronie samochodu kończy się po 100 metrach. I tak stoi nie używana, nie robiona (bo chyba powinni na to asfalt wylac?). Tak, wiem, ostatnio zajmuję się budownictwem...


Kałuże się zdarzają, szczególnie po deszczu. A Kiwi kilka godzin wcześniej dała swój samochów do mycia :)


Tutaj widać kawałek Konyo Konyo, tak zwanej dzielnicy handlowej. Ale ludzie tam nie zawsze lubią, jak im się zdjęcia robi.



Jak wspominałem, przy wyjeździe z Juby jest 'granica', gdzie trzeba oclić wwożone towary. Przed nią zawsze stoi cała kolejka ciążarówek.


Już prawie przed samym naszym sajtem jest osada IDP (Internally Displaced People, czyli uchodźcy wewnętrzni). Na jesień, gdy po porze deszczowej wszystkie trawy i inne takie roślinki są strasznie wysokie, w ogóle tam niczego nie widać.


A po drugiej stronie widać początki rolnictwa pod Jubą :)


Tutaj faktycznie chodzą kobitki nosząc wszystko na głowie. Dzisiaj widzieliśmy z Kiw, jak kobieta niosła bęczkę taką wielką, ze 30 litrów na głowie. Zawsze myślałem, że to taki stereotyp.


Szpital w Gumbo (czyli dzielnicy czy części przedmieści gdzie sie budujemy). Klinika, gdzie nasi robotni chodzą diagnozować się na malarię. Jak widać poziom ichniejszego marketingu leży. Szczególnie w Saterday. Większe i lepsze billboardy są tylko polityczne, popierające rządzących.


I na koniec nasz sajt, po kolei widać Batch Plant, zakład steelfixer'ów i minist

środa, 27 maja 2009

Few days

W Sudanie pracuje się od 8 do 20-21. Przynajmniej ludzie robiący projekt. A czasem i dużej. Polscy pracownicy pracują w sumie 8 godzin na dobę. Sudańczycy nie pracują w ogóle. Są policją, wojskiem, klawiszami w więzieniu. Pracują tu zagraniczni. Kenijczycy i Ugandyjczycy na budowie. Arabowie prowadzą sklepy. W prawdzie na budowie, ciężko to nazwać pracą. Widziałem zdjęcia, jak 3 Polaków pokazuje naszym murzyńskim robotnikom, że betoniarkę można we 3 obsługiwać. A nie we dwudziestu. Popracowali przez godzinę jak trzeba, a potem znów ich 20 to robiło. Ze wszystkim jest tak. Nauczysz ich czegoś, porobią to jak trzeba przez godzinę - dwie i wracają do poprzedniego sposobu.

W połączeniu z problemami logistycznymi w Sudanie (powiem tylko, że Sudan nie ma żadnego przemysłu), powoduje to, że budowa wlecze się niemiłosiernie. W Polsce wyśmiano by taką firmę budowlaną. Ale w Sudanie, oficjele są zaskoczeni, jak nam szybko to idzie. Że budynek rośnie w oczach. Chłopaki z Polski opowiadają, że jak robili na Cyprze, na początku wkurzali się na nich, że piją. Na przykład piwo na budowie. Oprócz nich, było tam mnóstwo Filipińczyków (jako tania siła robocza). Ale po jakimś czasie, ich szef stwierdził, że 3 podpitych Polaków, potrafi zrobić więcej, niż 20 Filipińczyków. Jednak Polak potrafi ;)

Wczoraj wieczorem pogadałem sobie z moim tymczasowym współlokatorem z namiotu - Edim. Przyjechał z Nairobi na kilka dni i zajmuje się IT. Nie wiem nawet czym dokładnie. Wiem już, co warto odwiedzić w Kenii. Bo w Sudanie nie bardzo jest co oglądać. Tutaj nawet nie ma dzikich zwierząt, bo wybito je w czasie 30-letniej wojny domowej. A jak nie, to pewnie wyleciały w powietrze na minach. Min jeszcze nie widziałem, bo jeszcze nie byłem poza Jubą. Ale jutro wraca Maurice i w końcu dostanę prawko jazdy. Chociaż jak patrzę, jak tu się jeździ, to nie bardzo mi się spieszy do tego. Szczególnie, że kierownice w naszych samochodach są po prawej stronie. Ruch zresztą też jest prawostronny. Jeden z wielu paradoksów tego kraju. Innym jest to, że Sudan ma spore złoża ropy naftowej. Ktoś tam ją wydobywa (jedyne źródło dochodu tego kraju) i sprzedaje. Ale w samochodach i generatorach używamy benzyny importowanej z Kenii na przykład.

Zastanawia mnie w tym momencie, jakim cudem tutaj są takie ceny jakie są. Benzyna na przykład kosztuje 2,8 SDP, czyli jakieś 4 zł. Piwo w puszcze - 5 SDP. Natomiast fajki 1 SDP, czyli 1,5 zł. Poza tym wszystko jest droższe. Bardziej nam się opłaca importować na budowę z Sudanu czy ze Stanów, niż kupować na miejscu. Już pomijając, że stan zaopatrzenia w Jubie jest bardzo płynny. Czasem czegoś jest od groma, zaraz potem nigdzie nie można dostać. Filtry do generatorów, których kilku ludziom nie udało się znaleźć nigdzie w Nairobi (a tam mają sporo sklepów, składów, hurtowni), w Jubie są do dostania. Chociaż ceny są dużo wyższe.

Na generatory tutaj pracuje wszystko. Tutaj nie ma żadnej elektrowni. Kiedyś się pojawił pomysł, żeby na Białym Nilu wybudować tamę, taką jak ma na przykład Uganda, ale Egipt się nie zgodził. Faktycznie, z tego co pamiętam, tama w Ugandzie nieźle namieszała w rolnictwie kreju faraonów.

A wracając do Ediego, dowiedziałem się sporo o historii i sytuacji polityczno-ekonomicznej okolicy. Na przykład Kenia jest tutaj najbardziej rozwiniętym krajem. W Afryce lepsze są tylko RPA i Egipt. I nikt nie lubi Kenijczyków. Edi tłumaczy, że to dlatego, że są agresywni biznesowo. korzystają z każdej okazji. Ale fakt, braku obrotności im nie można zarzucić. U nich dalej działa system podobny do tego kupieckiego w średniowieczu. Nie mam czegoś, postaram się załatwić. Poszukam dla Ciebie, bo jesteś moim klientem. Oczywiście, za fatygę zgarnę prowizję. Jak byliśmy w sklepie u P.D.'iego, kilka razy jak czegoś nie było, mówił że zaraz nam przyniesie do pokazania i wysyłał jakiegoś chłopaczka po okolicznych sklepach. Czyniło to nasze zakupy o wiele prostsze. W Polsce, jak czegoś nie ma w sklepie, to trudno. Przykro mi proszę pana, ale proszę szukać dalej. Tutaj jak potrzebowaliśmy łożysko do pompy, zagonił jakąś dziewczynę, żeby dzwoniła po wszystkich sklepach, które mogą to mieć. Mimo że to był sklep budowlany. Kupiliśmy tam również opony do koparki, których nam się nie udało znaleźć. Również z innego sklepu.

Kenia poza tym, że sama ma swoje problemy, stara się pomóc okolicznym krajom. To w Nairobi prowadzono rozmowy pokojowe, które zakończyły wojnę domową. To Kenia była mediatorem. To Kenia wysłała wojska pokojowe jak był jakiś tam konflikt w okolicy. Ale i Kenii 2 lata temu uwczesny prezydent zrobił przekręt przy wyborach. Wtedy to zginęło 1500 osób i spory kawałek Kenii spłonął w czasie walk. Obecny premier, który przegrał wtedy wybory, zgodził się na podzielenie rządu i parlamentu na pół. I teraz z 210 posłów, każdy z nich ma po 105. Również mają po połowie ministerstw. Za 3 lata kolejne wybory, na które wielu czeka ze zniecierpliwieniem.

Barack Obama pochodzi z Kenii. Podobno w naszej firmie pracuje jakiś jego krewny czy szwagier kogoś tam. W Afryce więzy rodzinne są bardzo ważne. Przynależność do jakiegoś plemienia, jest dużo ważniejsza niż bycie obywatelem jakiegoś Państwa. Plemię Ediego (nazwy wybaczcie niestety nie powtórzę) jest na obszarze zajmowanym przez 3 państwa. Kenia, Uganda i Tanzania. A plemiona się w Afryce nie lubią. Kapuściński w "Hebanie" pisał (a wczoraj Edi potwierdził), że to jest największy problem Afryki. Przyszła Europa, skolonizowała i podzieliła kontynent na państwa. I teraz plemiona są podzielone między państwami, a państwa zawierają różne plemiona. Często nie lubiące się. W Kenii tylko jedno plemię, Masajowie, ma prawo nosić broń. Zawierają też na swoim terenie różne religie. Te z regóły się nie lubią. Na przykład Sudan. Północ arabska a południe chrześcijańskie. No i efekt jest łatwo przewidzieć. Mało tego, poszczególne plemiona w Kenii można łatwo rozróżnić. A jest ich 42. Może nie my, ale oni potrafią. Różnią się kolorem skóry (sic!), akcentem. Coś jak u nas Ślązaków można rozpoznać (pozdro Czechu! :)).

Dzisiaj mecz, a my, jako kochani pracodawcy, zapewniliśmy naszym robotnikom możliwość wyjazdu na mecz do miasta autobusikiem. Prawda, że jesteśmy super? :) A Barcelona przegra (pozdro, Kiwi! :P)

poniedziałek, 25 maja 2009

Poniedziałek rano

No i zaczyna się dzień pracy. Na śniadanie dostaliśmy jajka (jajka są tu codziennie). Pierwszy miesiąc były tylko gotowane, ale Kiwi niedawno nauczyła kucharza, co to jajecznica i jajko sadzone, więc jest jakieś urozmaicenie.

Nie bardzo sobie mogę znaleźć dobre miejsce do spania, bo u mnie w namiocie bez klimy jest za gorąco, za to w innych namiotach za zimno dla odmiany. Ale podobno kwestia przyzwyczajenia (do jednego i drugiego), chociaż namiot Krzyśka ma ten plus, że tam nic po człowieku nie łazi całą noc ;)

8:30, pora popracować. A, tak w ogóle, jeśli ktoś jest ciekaw co tu będę robił, to będę się zajmował zaopatrzeniem od strony częsci i sprzętu (Iwonka odpowiada za piasek, beton i takie takie).

niedziela, 24 maja 2009

Niedziela

Niedziela jest to jedyny dzień, w którym nie pracujemy. Można na przykład zrobić sobie pranie albo pomyśleć jak ulepszyć swój namiot. Bo w namiotach mamy tylko 2 łóżka w namiotach na dzień doby i tyle. Ja natomiast dzisiaj byłem zawieźć Jamesa (naszego szefa) do domu ministra i na lotnisko. Trzeba przyznać, że jak na standardy dżubiańskie, to dzielnica rządowa, w której mieszkają wszyscy notable jest wypasiona. Jak na standardy polskie, to takie pokomunistyczne osiedle trochę przerośniętych domków jednorodzinnych. Ale oczywiście wszystkie drogi tam są asfaltowe. Natomiast wykonanie domu i okolicy domu ministra (tego, dla którego budujemy ministerstwo) pozostawia dużo do życzenia. Wszystko jest jakieś takie niedokończone. Mury, mimo że niedawno zbudowane, są już popękane i zniszczone. Zresztą, podobnie jest z naszym biurem (mały murowany domek - 2 pokoje i kibelek), które budowali dla nas Sudańczycy - tynk odpada, nie wszystko jest skończone, w ubikacji/prysznicu nie ma światła. Takie african style.


W drodze powrotnej zahaczyliśmy o 'dzielnicę handlową' (czytaj bazar) żeby jakieś owocki kupić. Czułem się mniej więcej tak, jak murzyn, który 10 lat temu poszedłby do jakiejś knajpy na wsi. Wszyscy w okół patrzyli na mnie z wielkim zdziwieniem, co tutaj biały robi. Bo przecież oni zawsze się tylko zatrzymują przy drodze i kupują niemal że z samochodu. Natomiast na bazarze syf i smród był nie do opisania. To mniej więcej jak w zoo, w niektórych stajniach śmierdzi strasznie, to tam trzeba to razy 3 przemnożyć i dodać smród starego mięsa i chyba nawet jakiegoś trupa... Do tego miliony much, siadające na wszystkim, szczególnie na owocach, które są sprzedawane na co drugim straganie.

Potem jeszcze tylko fryzjer i piwko kupione po drodze w hurtowni (bagatela 5 sudanisów za Heinekena - jakieś 8 złotych). Ceny w tym mieście nędzy i biedy są kosmiczne. Pewnie dlatego zjeżdżają tutaj ludzie z Ugandy, Etiopii czy Kenii do pracy, bo tubylcy pracują tylko jako policja albo wojsko. Przyjezdne są nawet prostytutki, które stoją na ulicach albo jeżdżą z klientami na tyle ich motocyklów.

Niedziela to też dzień, kiedy można coś dobrego zjeść, bo wtedy nasz kucharz kenijski ma wolne i sami sobie gotujemy. A teraz przyszedł kucharz i czekamy strasznie długo na jakiś posiłek. Teraz jeszcze kolacja, piwko i spać, od jutra się zaczyna robota.

Na tygodniu pijemy po flaszce, w soboty normalnie.

Takimi mniej więcej słowami powitała mnie ekipa budowlana z Polski. Ogólnie jest tu kilkoro Polaków, głównie majstrów różnego rodzaju, który rządzą pracującymi na budowie Kenijczykami i Ugandyjczykami. Bo tutaj Sudańczycy prawie nie pracują. Jeśli już, to są policjantami albo żołnierzami. Za to są tutaj dość wysokie zarobki w porównaniu z sąsiednimi państwami. Więc w Sudanie nie tylko wszystkie artykuły są z importu, ale nawet ludzie.

Dzisiaj rano pojechaliśmy odwieźć Oleńkę na lotnisko (leci sobie na urlop do Kenii - Nairobi, Mombasa), potem zawieźć robotnika chorego na malarię do szpitala, potem ogarnąć człowieka od klimatyzacji, bo nam się zepsuła w batch plancie, potem do sklepu (Supermarket JIT, wyglądał nawet dość europejsko), potem jeszcze z jednym robotnikiem do swojego rodzaju afrykańskiego odpowiednika Western Union, gdzie przelał pieniądze do Kenii i do domu. Tu się dowiedziałem, że w najbliższym czasie czeka mnie inwentaryzacja sprzętu jaki posiadamy, a potem jeszcze James (nasz szef, Kenijczyk) dorzucił mi instalację kamer na sajcie (jakieś 10 kamer rozrzuconych po całym terenie, łącznie z słupem - nadajnikiem GSM).

Pod koniec dnia przyszła do nas żona jednego z żołnierzy, ładnie zakrwawiona. Podobno skaleczyła się butelką, ale rana była dość głęboka, a Krzysiu jest naszym obozowym medykiem i przychodzą do niego wszyscy z wszelkimi problemami. A co do obozu, to jest to jakieś 14 namiotów, kuchnia, stołówka, szalety i zagródka w której sobie biegają kury. Jeszcze mamy na obozie kózkę, którą Iwonka dostała na urodziny.

A teraz wracam do obozu, bo w końcu sobota ;)

Juba, Sudan

Juba z lotu ptaka przypomina bazar na stadionie 1000-lecia. Tylko duzo wieksze. W zasadzie cala Juba wyglada jak jeden wielki bazar. Praktycznie wszystko tutaj to sa kontenery, namioty albo parterowe budynki. Lotnisko wyglada jak troche przerosnieta stacja benzynowa.

Wysiadam z samolotu i uderza mnie fala goraca. W koncu czuje sie jak w Afryce. 40 stopni, zar sie leje z nieba, a Krzysiek mnie pociesza, ze "chlodno dzisiaj". Po wypelnieniu wniosku wjazdowego czekamy na bagaz. Zamiast tasmociagu z bagazami, podjezdza ciezarówka spod samolotu z której obsluga lotniska wyrzuca (tak, wyrzuca) bagaze. Potem kontrola bagazu. Na walizkach (niektóre przegladaja) celnicy kreda pisza 'OK'. Dalej i tak nikt tego nie sprawdza, a na parkingu czeka juz na nas Wojtek i wita mnie slowami 'Welcome to hell'. Nie chodzi mu tylko o temperature, ale o tym za chwile. Pakujemy sie pod czujnym okiem kilku maloletnich chlopców, którzy kreca sie niebezpiecznie blisko naszych bagazy. I jedziemy.

Dopiero teraz moge zobaczyc, jak wyglada Afryka. Jedziemy Landcruiserem, a i tak rzuca jak na karuzeli. Asfaltowej drogi sa trzy odcinki w Jubie: na lotnisko, do prezydenta i gdzies w centrum. Bajzel panujacy na drodze odzwierciedla jej stan. Kazdy jezdzi jak chce, nikt sie nie przejmuje pierwszenstwami, a do tego ulice sa pelne dzieciaków na motorkach. Najczesciej wlasnie ich mozna zobaczyc przy drodze po wypadku. Poza tym jezdzi sie stosunkowo bezpiecznie, bo rzadko mozna przekroczyc 20-30 km/h.

Po obydwu stronach roi sie od malych sklepików i straganów. Czasem w jakims baraku mozna zobaczyc sklep z laptopami. Mnóstwo ludzi albo łazi ulicami (kompletnie nie zwracając uwagi na jeżdżące samochody), albo przesiaduje w cieniu drzew. Co chwilę mija nas samochów UN. Podobno można tutaj znaleźć niemal wszystkie jednostki ONZ. Niosą pomoc, szkolą policję i wojsko i wożą się białymy jeepami z wielkimi napisami UN. Kilka razy również mijamy stado krów, które sobie idzie jak gdyby nigdy nic. A krowy afrykańskie (albo raczej byki) mają długaśne rogi, czasem sięgające nawet metra.

Wyjeżdżamy z Juby, a przynajmniej z centrum. Za rzeką coś a'la granica - żeby wnieść towary spoza Juby na handel trzeba zapłacić cło. Ogólnie tutaj trzeba dużo płacić. Szczególnie policji. Philipo, kierowca, opowiadał mi, że UN teraz szkoli policję. Uczy ich, że nie wolno na dzień dobry strzelać do ludzi, a potem pytać kto jest winny. Teraz są areszty, sprawy w sądzie. Kiedyś jak policjant oskarżył kogoś o przestępstwo, sąd tylko skazywał, nie ważne czy oskarżony był winny czy nie. Teraz jest dochodzenie i rozprawa sądowa. Prawie jak w Europie.

Ale wracając do płacenia policji. W Sudanie biały człowiek jest traktowany jakby nie miał żadnych praw. Jak weźmiesz udział w wypadku to Twoja wina. Jak coś się stanie, to Twoja wina. Policja bardzo chętnie zatrzymuje kierowców i wymusza na nich mandaty. Za wszystko. I nie ma tutaj jakiegoś kodeksu czy taryfikatora. Wojtek dostał mandat za jeżdżenie samochodem w koszulce bez rękawków. Kogoś tam capnęli za jazdę z otwartym oknem czy też za wystawioną przez okno rękę. My i tak mamy lepiej, jako że jeździmy wozami na rządowych blachach. Ale nawet to nie zawsze pomaga. Nawet jak Wojtek jeździł z pismem z ministerstwa, to i tak wyciągali łapówki.

Philipo dał mi jeszcze jedną ciekawą radę: jeśli jadę samochodem i widzę, że się strzelają, żebym zawrócił. No tak, sam bym na to nie wpadł.

W końcu dojeżdżamy do naszego sajtu. Site to jest teren budowy i jest o wiele większy niż się spodziewałem. Na terenie, oprócz budowy, znajduje się obóz nasz i budowlańców z Kenii, biuro w którym właśnie siędzę z netem, batch plant (czyli fabryka betonu), magazyny, warsztaty cieśli i steelfixer'ów (ci, co robią zbrojenia), namioty wojska, które nas pilnuje i najważniejsze, czyli Gateway. Jest to łącze satelitarne Ericcsona, które podobno na cały Sudan dostarcza internet.

Na dzień dobry wysłali mnie po zakupy, jakieś bułeczki i mleko trzeba było kupić, ale niestety po to trzeba jechać kilka kilometrów. Europejskie prawko tutaj nie działa, a gościu, który załatwia prawka, wizy i inne formalności pojechał na urlop, więc na razie jeżdżę jako pasażer. Jak wróciłem i zjadłem kolację, chciałem update'ować tego bloga, ale niestety Kiwi dość szybko do mnie zadzwoniła, żebym przychodził, bo 'patrzą tęsknym wzrokiem na moje torby'...

sobota, 23 maja 2009

Lecimy do Sudanu - w koncu!

Czwartek minal standardowo: sniadanie, taksa na zakupy, zakupy w sklepach budowlanych, powrót do domu z jakims obiadem po drodze i holiday. Natomiast wieczorem sie okazalo, ze jeszcze raz trzeba dzisiaj podskoczyc do sklepu PD'iego. Do rana lista zakupów wzrosla do kilku pozycji i jeszcze nawet w czasie pobytu w United Engineering Suplies do nas dzwonili z kolejnymi rzeczami.

Do tego musielismy zabrac ze soba samolotem (nie moglo czekac na transport samochodowy w przyszlym tygodniu) 55 par rekawiczek i 4 olbrzymie dluta do mlota pneumatycznego. Taksówkarz mial nas zabrac do sklepu na pól godzinki i potem na lotnisko, ale skonczylo sie na tym, ze 2 godziny czekalismy na wiertla. Odprawa poszla prawie bez problemów (180 baksów doplaty za nadbagaz) i juz lecimy, podziwiajac z lotu ptaka chmury nad Kenia...

środa, 20 maja 2009

3 dzien

Znów zakupy, lunch z Krzyskiem i Belinda, potem kolejne zakupy, tym razem na bazarze motoryzacyjnym. Mnóstwo dracych sie tubylców, szczególnie ze obok jest baza matatu (busików). Potem jeszcze zakupy i koniec dnia...

3 tygodnie temu, zastanawialem sie jeszcze, skad skombinowac 5 dych, zeby móc sobie piwko kupic na Majówke. Teraz jestem w Nairobi, a przede mna pól roku w Afryce. Chyba w koncu do mnie zaczelo to docierac. Przez te 2 tygodnie przed wyjazdem, nie bardzo nawet mialem czas o tym wszystkim pomyslec. Czlowiek jedzie ze znajomymi na dzialke, a tu sie nagle okazuje, ze przez najblizsze 6 miesiecy bedzie robil cos, co zawsze chcial robic (a przynajmniej od czasów Samorzadu) i to w egzotycznym kraju. Chociaz jak mi Krzysiek o tym kraju opowiada, bedzie to dosc ciekawe przezycie.

Wspominalem, ze w Nairobi widac pozostalosci po czasach kolonii. Nie tylko zostal tu jezyk, momentami czuje sie jak w Londynie - ruch lewostronny, gniazdka angielskie i do tego spora mieszanka narodowosci (chociaz tu jest wiecej rdzennych mieszkanców niz w stolicy Anglii). Do tego mieszkancy Nairobi, maja wiele cech typowych Afrykanczyków. W korkach po ulicach między samochodami chodzi mnóstwo ludzi, sprzedajacych wszystko, poczawszy od gazet, poprzez ladowarki, a skonczywszy na choragiewkach i opakowaniach na paszporty. Mozna nawet poduszke kupic u takiego korkowego sprzedawcy. Dzisiaj widzialem jak koles, który chyba sprzedaje marynarki, szedl majac ich na sobie jakies 7-8. Po chwili widzielismy goscia, niosacego na glowie (i tylko na glowie, bez pomocy rak) 2 paczki po okolo 24 papiery toaletowe.

Cos takiego jak przejscia dla pieszych nie istnieje (czasem mozna sygnalizacje znalezc, ale na ogól nie dziala), podobnie jak pierwszenstwo na drodze. Chodniki zasypane stertami ziemi przez robotników, czy nie oznaczone w zaden sposób metrowe dziury w nich to takze normalka. Wiekszosc samochodów wyglada, jakby przeszly w zyciu nie jedno Destruction Derby. Natomiast matatu sa ciekawymi wynalazkami. Sa to wszelkie wozy, do których mozna upchnac kilka osób (minivany, kampery), z wymontowanym wszystkim z nich i siedzeniami w srodku. Boczne drzwi sa ciagle otwarte i stoi w nich (tak, stoi, na zakrecie moze spokojnie wyleciec) i albo trzyma karteczke z numerem, albo sie wydziera dokad jedzie dany matatu. Dzisiaj mielismy przyjemnosc sie przejechac chwile tym wehikulem, ale 'pomocnik kierowcy' (ten w drzwiach) nie pozwolil mi stac i musialem sie wcisnac miedzy jakis murzynów. Potem z kolei widzielismy, jak jakis koles wysiada z matatu. Moze zwolnil do 10 km/h, ale i tego nie jestem pewien. Facet praktycznie wylecial z pojazdu, placac jeszcze w miedzy czasie za przejazd.

O Nairobi slów kilka

Póki tu jeszcze jestem, napisze jak mniej wiecej wyglada Kenia i Nairobi. Mieszkamy w Hostelu Y.M.C.A. Pokój z lazienka, niestety nie ma w niej zaslonki, wiec po kazdym prysznicu cala podloga plywa. Hostel jest prawie w Centrum, zaraz obok Uniwersytetu w Nairobi. Sniadanka daja calkiem niezle, ale niestety dosc monotonne. Poza tym jest kafejka internetowa (jak wspominalem super szybka) i basen, z którego moze w koncu uda mi sie skorzystac.

Miasto

Nairobi wyglada zupelnie inaczej, niz je sobie wyobrazalem. Myslalem, ze to bedzie mnóstwo jakis malych lepianek, moze kilka budyneczków z cegly. Natomiast w centrum znajduje sie calkiem sporo wiezowców, oczywiscie poprzeplatanych malymi domkami czy tez ich ruinami. Same ulice sa dosc czyste i zadbane, jednak wszystko tutaj jest okropnie zniszczone. Odnosi sie wrazenie, ze oni przykladaja wage do czystosci (w naszym hostelu ciagle ktos cos sprzata - pucuja podlogi, czyszcza porecze) natomiast nie bardzo wiedza, co to jest remont. Nawet menu w restauracjach wygladaja jakby pamietaly czasy kolonialne. Po koloniach zostala za to jedna fajna rzecz: WSZYSTKO tutaj jest po angielsku. Nawet nie wiem, jak wyglada ichniejsze pismo, bo sie nigdzie z nim nie spotkalem. Wszystkie gazety sa po angielsku, telewizja po angielsku, szyldy i informacje wywieszone w witrynach równiez. Czyni to ten kraj o wiele przyjazniejszym dla obcokrajowców, niz kraje arabskie, gdzie wszedzie sa tylko te ich szlaczki.

Dzielnica industrialna

Zakupy robilismy w dzielnicy, w której sa prawie same sklepy przemyslowe i budowlane. Tam mozna spotkac prawdziwa mieszkanke narodowosci. Wiele sklepów nalezy do Hindusów, ale pracuja w nich równiez Arabowie i tutejsi. W sklepie z elektryka na tylach byla kapliczka, gdzie co jakis czas Hindus, chyba wlasciciel, przychodzil pomachac sobie jakims kadzidelkiem. Ale kapliczka ta wygladala, jakby miala sluzyc pracownikom wszelkich wyznan.

Day two

Pobudka, prysznic i sniadanie. I oczywiscie nie mamy zadnego samochodu na zakupy. Wiec sami idziemy polazic po Nairobi. Autko udalo sie skombinowac dopiero o 14 spod firmy i 2 godzinki zeszly nam na kupowaniu czesci elektrycznych. Potem dentysta z Krzyskiem (Krzysiek na fotelu, ja jako tlumacz), kolacja i domek. Strasznie szbko meczy czlowieka ten klimat. Tyle u mnie dzisiaj, a co u Was?

Strefa wojny


Rano idac na zakupy mijalismy kosciól. Na bramie wielka tablica, ze obiekt chroniony przez jakas firme. Do tego dokola mur, na nim zasieki i ogrodzenie elektryczne. Ciekaw jestem, czy to po to, zeby nie wpuscic niewiernych, czy zatrzymac w srodku wiernych ;). Podobnie wyglada wiekszosc budynków publicznych. do tego uzbrojeni w jakies smieszne karabiny arabskie zolnierze, jako ochrona tego wszystkiego, lacznie z bankami. Wracajac, postanowilismy pozwiedzac. Poszlismy jakas boczna uliczka i wyszlismy prosto na ruchliwa ulice. Po przejsciu okazalo sie, ze jest cos, co w Polce bylo by lancuchem odgradzajacym ulice, ale tutaj to byly trzy rzedy drutu kolczastego. Zaraz potem nadzialismy sie na Kenijski odpowiednik zuli. W zasadzie to samo, ale czarni i bardziej natretni. I dosc mlodzi.

Jeszcze jedna ciekawa rzecz tu jest na ulicach. W Londynie, na dachach, parapetach i wszelkim miejscu, gdzie moglo wszelkie ptacto siadac, byly drobne igielki. Tu jest cos podobnego, ale wielkosci grotu od wlóczni i ma zapobiegac siadajacym ludziom.

wtorek, 19 maja 2009

First day...

Schodzimy do ladowania. W dole widac powoli swiatla ludzkich osiedli. Ale nie takie jakie znamy. Spodziewam sie jakiegos ladu, jakiejs zasady w rozlozeniu tych swiatelek, natomiast te miejscowosci w dole wygladaja jak niebo pelne gwiazd. Nawet nie wiadomo, gdzie przechodza drogi, chyba ze jakis samochód jedzie. A poza tym pustka. Wstaje swit, lecimy akurat na wschód, prosto na slonce. I w poblizu Nairobi nie ma zadnych pól, sama pustka z blizej nie okreslonymi konstrukcjami.

Lotnisko i korek

Bardzo mnie zdziwilo, ze port lotniczy Nairobi Jomo jest zaopatrzony w rekawy dokujace. A do tego jest duzy. Moze nie tak jak Amsterdam, ale od Okecia chyba wiekszy. Razem ze mna przez dlugasne korytarze przeciskaja sie Amerykance. Cale wielkie stado, wszyscy podnieceni mysla o czekajacym ich Safari. I wszyscy potrzebuja wizy. Ja tez. kolejka niesamowita urosla, godzina w plecy. Bagaz, kantor, Taksa. Pytam ile do hotelu YMCA - 1700. Stanelo na 1500. To jest jakies 20 dolców (w zasadzie to dokladnie tyle). Jedziemy. Pytam jak daleko. 20 kilometrów. Godzina drogi (kolejna w plecy), bo straszne korki. Ale mozna pogadac. O Polsce, o Kenii, o Papiezu (byl 2 razy w Kenii, Joseph doskonale pamietam). Próbuje sie pouczyc suahili, ale jedyne co teraz wieczorem pamietam to 'mimine Maciek'. Potem jeszcze troche pogawedki o panujacym w Kenii prawie. Na koniec umawiamy sie na Safari, jeslibym chcial, to wezmie dobry samochód i mnie przewiezie po okolicznych Parkach Narodowych. Po drodze jeszcze pytam, w trakcie rozmowy o korku w którym stoimy, czy maja swiatla na skrzyzowaniach. Maja, odpowiada Joseph. Ale zepsute w wiekszosci - dodaj po chwili. Co za tym idzie, ruchem zarzadza policja. Stoimy na skrzyzowaniu jako 2 samochód. 2 minuty. 5 minut. 10 minut. W tym czasie policjanci puszczaja krzyzujaca sie z nasza ulice, mimo, ze tam nawet nie ma korka za wiele. Na naszej ciagnie sie z kilometr.

Hostel

Joseph odprowadza mnie do recepcji, zostawia namiary na siebie (Safari i jakbym potrzebowal transportu w Nairobi). Z usmiechem podchodze do milej murzynki za lada "Hi, my name is Maciek Trawka, i have a reservation". Jeszcze kilka kilka chwil i w koncu wezme prysznic i poloze sie w lózeczku. "No, you don't". No i zonk. Szperamy w jej magicznej ksiazeczce, szukamy mnie. Jest cos, co moze mnie przypominac, zaczyna sie na Tra... Ale potem jest kompletnie nielogiczny ciag znaków. Dobra, "Wait, I will call my friend". No i dzwonie po wszystkich, których do których mam numer. Brak odzewu. Ide na Internet. Taniocha, 10 KES za 10 minut. Siadam do kompa i juz wiem czemu tak tanio: zeby cos zrobic, trzeba naprawde dlugo posiedziec. Gmail sie odpala w bólach po dobrych 7 minutach. O chacie zapomnij, nawet, nie pozwala mi maila wyslac. Trudno ide dalej dzwonic, na taras gdzie ludzie jedza sniadanie. Po kolejnym telefonie który mnie wita poczta glosowa, rzucam pod nosem cicha "Kurwe". Nie wystarczajaco cicha, slysze ze stolika obok "Dzien dobry!". Polacy. Zapraszaja mnie do stolika. Chwila rozmowy, co nas tu sprowadza. Sudan, Juba. I pada pytanie, czy jestem od Jamesa. Jaki ten swiat maly. Kaska tez jest od niego, jedzie niedlugo na pólnoc Kenii z pomoca humanitarna. Potem ma do nas dolaczyc w Jubie. Siadam z nimi, po skonczonym sniadaniu decyduje sie na pokój. Nie wiem ile osób ma do mnie dojechac. Jedna, wiecej? Biore dwójke, potem sie bedziemy martwic. Prysznic i spaaaaac.

Nairobi

Puk, puk, puk. Puk, puk, puk. No sie wyspalem, Pól godziny jakies... "Mr. Trawka, someone is waiting for you by the reception". Jeszcze zapomnialem dodac jednej ciekawej rzeczy, której sie od Josepha dowiedzialem. Tutaj praktycznie wszyscy mówia po angielsku. Lepiej, gorzej, ale sie dogadasz. Bez problemu. Przyjechal Krzysiek. Mial na nas czekac samochód, ale nie ma. Ktos nie dopilnowal czegos. No i nici z zakupów. Zamiast tego obiad i spacer po centrum Nairobi. Wielkie wiezowce poprzeplatane ruinami. W ruinach domów widac, ktos robi ogniska. W sklepie z pamiatkami sa ladne obrazki recznie malowane w stylu wlasnie takim afrykanskim. I rzezbione zęby wielblada. Ladne, dosc tanie, ale do Unii nie moge zabrac. Zakupy na kolacje i powrót do domu. Ogólnie to po 6 zaczyna sie sciemniac. I robi chlodno. To nie Sudan, tutaj sie chodzi w kurtce albo polarze. Do tego caly dzien byly chmury, pogoda idealna na przyjazd z zimnej Europy. Zobaczymy jak mnie pojutrze powita Juba.