wtorek, 30 czerwca 2009

Boda Boda Bye Bye

Władze Juby postanowiły zrobić porządek z dwoma największymi koszmarami na drogach w Jubie: Boda Boda (motorki) i Matatu (busiki). Wczoraj po drodze do banku mijamy kilka checkpoint'ów. Sprawdzają, czy Boda Boda są zarejestrowane, jak nie, rekwirują. Parkingi przy stacjach policji są pełne motorów. Za to na drogach ich prawie nie ma. Widzimy jak muszynek jadący na Boda Boda po zatrzymaniu przez policję grzecznie zsiada z motoru i jeszcze pomaga im go wrzucić na ciężarówkę.

Podobny los spotkał matatu. Zatrzymywano te, które nie miały wykupionej licencji. Z każdego jeszcze jeżdżącego po Jubie, na widok policjanta wylatywała z pojazdu przez okno ręką z karteczką. Patrzcie, mam licencję, nie zatrzymujcie mnie, nie zabierajcie mojego źródła dochodu.

Co do Boda Boda, to podejście władz do nich ogólnie jest zabawne. Jakiś czas temu, rząd zakazał jeżdżenia na motorach przez dzieci. Policja nie zatrzymywała dzieci na motorach. Po prostu chodziła z kijami i jak jakiś małolat jechał na Boda Boda to zdzielała go tak mocno, że ten zostawał przy policjancie, a motorek jechał dalej.

Przy checkpoint'cie po naszej stronie mostu są dwa przejazdy: jeden ze szlabanem (sznurek) dla samochodów a drugi mniejszy dla Boda Boda. Jest jeden żołnierz, który często stoi przy samochodowej 'bramie' i leje motocyklistów patykiem w rodzaju bicza. A jak ci się zaczną awanturować, to jeszcze od reszty wojska dostają przysłowiowy wpierdziel.

Na ulicach widać poprawę momentalnie. Liczba motorów zmalała o jakieś 80%. A liczba szalonych Boda Bodzistów jest bliska zeru. Ustrój Sudanu Południowego ma jednak swoje zalety.

Karpackie :)

Wczoraj jechałem do Juby po jakieś części. Po drodze w ciężarówce, która akurat rozpakowywali, mignęło mi coś, co sprawiło, że zahamowałem i na wstecznym wróciłem obejrzeć to jeszcze raz. Tak! Nie przywidziało mi się, naprawdę z ciężarówki wypakowywali całe mnóstwo krat piwa Karpackie. W drodze powrotnej zatrzymałem się przy tym sklepie i spytałem o cenę. Nie znają. Szef przywiózł, kazał rozpakować, ale nie jeszcze nie wiedzą, po ile to. Może za godzinę, dwie.

No to pojechałem ponownie. Oczywiście pierwsze pytanie do szefa hurtowni: "Skąd? Jak?". Bo ja z Polski i to piękne, pierwsza polska rzecz w Jubie na sprzedaż. Tylko czemu nie ma Lecha, Króla, Żywca... Dowiedziałem się, że on nie ma, ale agent od którego to kupił ma jeszcze inne polskie piwa. Kupiłem u niego jedną skrzynkę za tą informację i pojechałem odwiedzić agenta.

Okazało się, że jeszcze mają Van Pur i jakiś inny szajs. Ale polski szajs. Z polskimi napisami na puszce. Szajs, który przebył kilka tysięcy kilometrów, z moje rodzinnego kraju, żeby podbijać Afrykę. Biorę od hurtownika numer telefonu, ma poza tym sprawdzić mi kilka innych cen. I zostawiam mój numer. Jak tylko będziecie mieli coś jeszcze s Polski, natychmiast telefon. Nie ma problemu, klient nasz pan. Agent handluje alkoholami, więc Polacy są dla niego wymarzonym klientem. I tak dorobiłem się własnego agenta handlowego ;)

Biały w sercu czarnego lądu.

Wszędzie, poza naszym kampem otaczają nas ludzie 'biali inaczej'. Czasem trafi się jakiś Arab, ale przeważająca większość to jednak murzynki. Teraz dopiero wiem, jak czuje się czarny w Polsce, gdzie nadal często budzi sensację. A jak ma biały w takim świecie?

Na pewno 1est traktowany na zupełnie innych zasadach niż rdzenni mieszkańcy tego kontynentu. Tutaj się wyróżniamy, z daleka nas widać. Biały wielu ludziom kojarzy się z bogactwem, bo przecież w czasach kolonialnych nie było w Afryce biednych białych. Na ulicach dzieci podbiegają, "Give me money, give me dollars", krzyczą za mną bez ogródek. Ciężko wytłumaczyć tutaj ludziom, że jestem tylko zwykłym pracownikiem, zarabiającym przeciętną pensję. Na całe szczęście turystyka tutaj jeszcze nie dotarła i nie ma setek nadzianych kasą Chińczyków czy Amerykańców, którzy będą uczyć murzynków, że biały kasę wydaje na prawo i lewo. No ale w zasadzie, to turysta nie ma tu kompletnie niczego do oglądania. Może poza biedą, może poza światem tak odmiennym od tego znanego.

W interesach bycie białym ani nie przeszadza, ani nie pomaga szczególnie. Często na dzień dobry dostaję ceny z kosmosu, ale gdy sprzedawcy zauważą, że nie jestem tutaj od wczoraj, szybko wracają do rzeczywistości. Natomiast wrażenie jakie tworzą biali przedsiębiorcy czy pracownicy dużych firm i organizacji powoduje, że w sklepach łatwiej się targować. Łatwiej o duże zniżki. Bo przecież my tu jeszcze będziemy długo, zrobimy dużo zakupów. Afryka uczy się pojęcia customer care, powoli i tutaj zaczyna się tworzyć gospodarka i kultura handlu tak dobrze nam znana z rodzinnych stron.

piątek, 26 czerwca 2009

Juba nocą.

Nocą Juba jest zupełnie inna od tej dziennej. Wszystko wygląda inaczej, ciężko odnaleźć tak poszukiwane przez świeżo upieczonego kierowcę punkty orientacyjne. Juba jest chyba jedną z niewielu stolic (autonomii, bo autonomii, ale zawsze), gdzie w nocy wszystkie drogi są nieoświetlone. No, może kilka lamp się znajdzie na drodze na lotnisko, ale to wszystko. Natomiast wtedy czuć jak to miasto żyje.

Dzielnice handlowe typu Konyo Konyo, czy też w zasadzie wszystko otaczające główne drogi, przywodzi na myśl miejscowość turystyczną nad morzem. Jest ciepło, tłumy ludzi chodzą po ulicy niczym po deptaku, palą się swiatła w przydrożnych sklepach i pubach. Palą się też ogniska, chociaż w tym wypadku są to na ogół góry śmieci, palące się, bo komuś przeszkadzały albo z powodu niedogaszonego fajka.

Małe stragany, nie posiadające prądu oświetlają swoje dobra na sprzedaż za pomocą świecy. Podobnie sklepy, w których akurat popsuł się generator. Wiele miejsc zmienia swoją działalność na czas wieczoru. I tak na przykład jak czekałem na Olkę dość długo u fryzjera, widziałem jak jeszcze za dnia kobiety zaczynają gotować, szykować jedzenie, aby wraz z zapadnięciem mroku mogły wystawić straganik z kolacją na sprzedaż. W tym wypadku (na ogól zresztą tak jest) była to gotowana wołowina z chipsami (takie frytki, tylko większe) i jakąś sałatką.

Kiedy wieczorem wchodziłem do hurtowni (czyli małe pomieszczenie wypełnione pudłami z różnymi dobrami), w której kupujemy wodę i piwo, ‘my friend’, który mnie bardzo lubi za duże ilości kupowanych rzeczy, jadł akurat injirę z mięsem (takie wielki, cienki placek, pochodzenia etiopskiego). Oczywiście zaproponowali mi spróbowanie, ale jako że jadłem to trochę wcześniej w restauracji, nie chciałem sobie psuć smaku domowym plackiem. Ogólnie ta potrawa nazywa się Gored Gored. Jest to dość ostro przyprawione mięso i do tego injira, która ma z pół metra średnicy. Sztućców się nie używa, odrywa się kawałek placka i nim bierze mięsko. Mniam!

Dodatkowo noc stwarza kolejny problem, mianowicie zamknięcie miasta. Jeśli wyjeżdżamy i mamy zamiar wrócić po 22, to trzeba oznajmić wojsku pinującemu miasta, że będziemy wracać później. Jak raz nie zrobili tego, to przed mostem spotkali żołnierza celującego w nich z AK. Oczywiście w załatwianiu takich rzey rejestracje rządowe niezwykle pomagają. Dzisiaj ponownie wybywamy na jakąś imprezę do UN, więc znów trzeba będzie udobruchać żołnierzy jakimś piwkiem. Albo wystarczy, że Ola z nimi pogada ;)

środa, 24 czerwca 2009

Technologią zachłyśnięta Afryka

Afryka jest miejscem, gdzie wszelkie nowinki technologiczne docierają z opóźnieniem. Ale jak już docierają, to na najwyższym poziomie, w pełni możliwości.

Brakuje tutaj podstawowych rzeczy, które wydawałoby się są nierozłączalnie związane z cywilizacją. Nie ma supermarketów (jest JIT, ale na polskie realia, to po prostu przerośnięty SAM), a już w ogóle marketów budowlanych, meblowych, etc. Brak jest McDonald'sa, KFC czy jakiegoś zagłębia knajpkowego, hurtownie to po prostu pomieszczenia w przydrożnych barakach (takie 6x8m) gdzie piętrzą się wody, piwa i mleka.

Natomiast jest telefonia komórkowa, jest IT, można kupić masę telefonów w milionie kiosków. Co ciekawe, wiele z tych telefonów to podróbki, nawet w Nairobi widziałem na wystawie obok się dwie Nokie o tym samym modelu, wyglądające zupełnie inaczej. Jest internet przez modemy GSM. I Afryka się tym zachłysnęła. Przeskoczyła kilka etapów rozwoju, jak Małysz kupując kabrioleta, ale teraz pod pewnymi względami dorównuje Europie. Albo prawie dorównuje.

Niestety internet opiera się tutaj na VSAT'ach, czyli łączności satelitarnej, co powoduje, że jest koszmarnie powolny (przypominają mi się czasy modemów, jak się cieszyłem że plik osiąga transfer 20 kB/s), a telefonia komórkowa działa nieźle tylko w ramach jednej sieci. Ci co ze mną gadali, to wiedzą, że jest kilka sekund opóźnienia.

Mimo to, na ulicach roi się od budek sprzedających airtime'y (czyli top up'y, czyli doładowania), bo tutaj nie wynaleziono telefonów na abonament. Przecież nie można ścigać kogoś o zapłatę rachunku, kto nie ma adresu. A adresów też za bardzo nie wynaleziono. Są powiedzmy dzielnice. A potem się pojawiają słowa typu: obok, naprzeciw, przed, za, kolejna w prawo, etc. Poprzedzają one nazwy, znane wszystkim, lub charakterystyczne: ministerstwo, UN, duży zielony sklep, popsuta ciężarówka, złamane drzewo...

A poza tym, roi się od ludzi, używających telefonów. Bo jak na tak słabo rozwinięty kraj, odsetek osób z telefonami jest całkiem spory. Ale murzynki uwielbiają się wszystko co świeci i błyszczy. Neony, diody, lampki... Im bardziej obciachowe i nie pasujące do siebie, tym lepiej. Jak mijam małą wioskę przed mostem do Juby, zawsze w jednym miejscu jest wystawiony wielki głośnik, który non toper nadaje muzykę.

Jak dla mnie tak mocno posunięta technlogia, w kraju, w którym nie ma nawet jednej elektrowni jest naprawdę wysokim osiągnięciem. Część miejsc używa krótkiej sieci enegetycznej zasilanej przez wielkie generatory, ale większość Juby jest oparta na małych, domowych agregatach prądotwórczych, często mniejszych od tych, których używaliśmy na paradzie...

wtorek, 23 czerwca 2009

Malaria

Ostatnimi czasy takim buzzwordem na naszym kampie jest 'malaria'. W tej chwili jestem jedną z dwóch czy trzech osób, które jeszcze jej nie zaznały, a obecnie choruje 5 osób. W szpitalach na dzień dobry zapowiadają, że panuje sezon malaryczny i to normalne w tej porze roku.

Sama malaria nie jest niczym strasznym, przynajmniej w porównaniu z tym, co przechodziła Nel podróżując razem ze Stasiem przez Afrykę. Medycyna poszła do przodu i teraz już się nie leczy chininą (a przynajmniej tutaj, w Polsce nadal jest jedynym dostępnym lekiem, terapia jest bolesna, długa i nieprzyjemna). Mamy do dyspozycji Coartem, Helfan (nawet ciężkie odmiany malarii leczy szybciutko), testy na malarię.

Malaria objawia się trochę jak grypa, co w połączeniu z faktem, że grypę to tu chyba równie cięzko dostać co w Polsce malarię, powoduje, że tę afrykańską chorobę można łatwo u siebie zdiagnozować. Wcześnie wykryta jest łatwiejsza do wyleczenia i łagodniej przechodzi.

Odmian malarii jest kilka, na ogół ludzie chorują na tą lżejszą, którą można samemu wyleczyć Coartemem. Jest też mocniejsza, która praktycznie zawsze kończy się pod kroplówką, a człowiek po wyjściu po nocy ze szpitala wygląda jakby walec po nim przejechał. Zresztą czuje się podobnie.

No cóż, złego licho nie tyka, więc na razie jestem bezpieczny. Nie wszystko co Afrykańskie jest warte spróbowania. ;)

poniedziałek, 22 czerwca 2009

Miesiąc

Afryka... Brudne, śmierdzące miejsce, gdzie ludziom pozostało wiele nawyków z czasów plemiennych. Brak zasad, brak warunków higienicznych czy jakichkolwiek znanych Europejczykowi oznak cywilizacji i ukulturowienia. Jest to świat, gdzie trzeba się nauczyć żyć na nowo, zapomnieć o nawykach i przyzwyczajeniach z Europy. To jak uczyć się jeżdżenia na desce na switch'u - niby to samo, a jednak wszystko na odwrót.

Ale z drugiej strony Afryka jest miejscem pełnym możliwości, potencjału. Europa się już ustabilizowała, wszystko tam jest jasne, przejrzyste i ciężko cokolwiek nowego wymyślić. W Afryce, a zwłaszcza w Sudanie Południowym, tworze państwo-podobnym, który jeszcze nawet nie zdobył niepodległości, rządzonym przez armię i byłych generałów, świat jest pełen możliwości. Zasady nie są jasne, prawo niby jest, ale jest otwarte do interpretacji. A pomysłowość Afrykańczyków czasem nie zna granic. Podobnie jak ich wyobraźnia, albo i jej brak.

Brak jasnych przepisów drogowych spowodował, że wytworzyły się pewne znaki i rodzaje umów między kierowcami. Skręcasz? Jak mrugnę raz długimi, to Cię puszczam, jak dwa razy to ani się waż. Na równorzędnych skrzyżowaniach ten ma pierwszeństwo, kto zatrąbi wcześniej/dłużej/głośniej. Uniesienie złączonych wszystkich palców w kształt dzióbka oznacza poczekaj, puść mnie. Na rondach, nie oznacza się migaczem kiedy się zjeżdża, tylko jeszcze przed rondem pokazuje się gdzie pojedzie. Prawo, lewo, albo awaryjne, jeśli jedziesz prosto.

A drogi w niczym nie przypominają polskich. Tu na nielicznych kawałkach asfaltu nie ma linii, pasów. Czasem jedna ulica jest tak szeroka, że można na czwartego wyprzedzać, tylko po to, żeby się za chwilę zwężyła do tego stopnia, że dwa auta się ledwo mijają. Pozostałe drogi są już przyjemnością jazdy samą w sobie. Jedziesz po nich tą stroną, gdzie jest mniej dziur/wypukłości. Pojęcie jazdy pod prąd nie istnieje. Za to policja nie karze.

Mnie za to raz zatrzymali za rozmawianie przez telefon za kółkiem. Pan grzecznie mnie upomniał, że przecież mogłem wypadek spowodować, ale da mi tylko upomnienie. A potem dodał, że przecież mógł mnie wyciągnąć z samochodu, rzucić na ziemię i nakrzyczeć. Ale tego nie zrobił i jeśli potrafię to docenić (appreciate) to chętnie napiłby się sody. Dla świętego spokoju doceniłem go 10 funtami.

A naszymi Land Cruiserami jeździ się wyjątkowo przyjemnie. Zawsze myślałem, że pod każdy krawężnik podjedzie służbowy samochód. Teraz stwierdzam, że służbowy Land Cruiser podjedzie wszędzie. Czasami kilka razy dziennie przejeżdżam przez kałuże długości 20 metrów albo rzeczkę glęboką na 30-40 centymetrów. Pokonuję wertepy, jakich w Polsce nigdzie się nie doświadczy z prędkościami, z jakimi samochód osobowy nie wzjedzie na leśną drogę.

Do tego sprawiłem sobie ostatnio ciekawy wynalazek, którego nigdy w Polsce nie widziałem, a w swojej pomysłowości i prostocie działania jest genialny. Nazywa się Car MP3 i działa jak empetrójka. Z tą różnicą, że muzyka z pendrive'a albo karty SD jest nadawana na ustalonej częstotliwości i odbiera ją radio. Nie przerywa na wybojach, jest zasilane z gniazda i wygląda tak:

Ogólnie to robi się tutaj coraz ciekawiej, ostatnio przyszły od dawna oczekiwane telewizory i basen, który zasadniczo jest troche większą wanną, ale wystarczy na kilka osób. Ktoś tam nawet ostatnio robił zdjęcia, więc jak je dostanę, to gdzieś wrzucę.

piątek, 12 czerwca 2009

Piekło na równiku.

Siedzę na twardym kamieniu pod naszym gateway'em. Nade mną wznosi się wieża, po której tydzień temu latałem. Zdjęcia można obejrzeć na picasie. Gorąco jest strasznie, leje się ze mnie, w laptopie touchpad od temperatury odmówił współpracy i od pół godziny sprawdzam dziewczynom kursy różnych walut (PLN, USD, EUR, USX, SDG, AED) z różnych dat w ciągu minionych 2 miesięcy. Net w biurze ledwo działa, więc muszę bezpośrednio przy switchu siedzieć, żeby coś porobić. Net nie działa, bo była niedawno burza, jakiś tydzień temu. Ale potem naprawiłem. I chodził. Dopóki jakiś murzynek nie wpadł na pomysł mocniejszego przymocowania kabla sieciowego do drzewa i słupów za pomocą gwoździ. Więc teraz internet kuleje. A zajmowanie się zapotrzeniem, kiedy w ciągu godziny udaje się wysłać 3-4 maile jest conajmniej mało efektywne.

Wczoraj w końcu dostałem prawko. Dzisiaj rano miałem swój kurs dziewiczy po Jubie. Zabawnie się jeździ. Nie dość, że kierownica po prawej stronie, to do tego ostałem automat (ostatnio takim jeździłem z 5 lat temu) z rozwalonym lewym lusterkiem. Do tego prawo dżungli panujące tutuj na drogach daje się zauważyć dopiero siedząc za kółkiem. Co chwila mój samochód (czerwony Lan Cruiser - Toyota Prado) mijają boda boda, czyli motorki, których są tu setki. I to mijają z każej strony. I jadąc w każdą stronę. Często pod prąd. Są jeszcze dziesiątki matatu, które nagle hamują, żeby zabrać pasażerów (dzisiaj mi Osiro powiedział, że tutaj to jest taxi, w Kenii i Ugandzie nazywają się mamatu - ale to jeden ...), wymuszają pierszeństwo i ogólnie wkurzają wszystkich. Jadać cały czas czekam, aż usłyszę gwizek policjanta. Ale nie, udaje się tym razem, nie zatrzymują mnie, nie muszę dawać 20 SDG w łapę. Wracam na kamp i idę do biura popracować. Po chwili telefon, udało mi się 2 tylnie koła przebić. A przynajmniej uchodzi z nich powietrze, może już wcześniej były przebite? Opony są łyse, wyłażą z nich miejscami druty. Ale gdy zwracam na to uwagę, słyszę że na takich oponach jeszcze można sporo pojeździć.

Weekend upłynął dość imprezowo. W piątek urodziny Dominika - jak dla mnie do 12, podobno potem nawet potańczyli. W sobotę "uderzyliśmy na miasto" - czyli o Afexu, to jest taki hotelik tutaj. W końcu miejsce, gdzie białych jest więcej jak murzynków i bilard, w którego strasznie dawno nie grałem. Sławek nawet się zgodził o drinka zagrać, szkoda że dopiero później mu powiedziałem, że mam stół bilarowy w Polsce w domu. W niedzielę za to basenik. No, powiedzmy przerośnięta kałuża, na którą wstęp kosztuje 50 SDG (80 zł). Ale przynajmniej tutaj nikt się czepia, w przeciwieństwie do Polski, jak sobie piję piwko w basenie. I nawet popływać można, tak na 3 machnięcia delfinem.

A na tygodniu nic się nie działo wartego opisania, więc spadam, bo mi tyłek już od tego kamienia odpada. Sorki wszystkim, że zaczynam rzadziej pisać, ale nie dzieję się wiele wartego opowiadania, więc chwilowo przerwa. Ola miała rację, z czasem posty stają się coraz rzadsze...

czwartek, 4 czerwca 2009

Technik elektryk, toksyczne zuczki i stolarka polowa ;)

Wczoraj musiałem pojechać do szpitala. Na szczęście amerykańskiego, gdzie nie ma kolejek, jest dobra obsługa (jak na tutaj) i do tego ubezpieczalnia płaci. Cosik mi wyskoczyło na szyi (dokładniej na pól szyi i kawałek ramienia) i wyglądało paskudnie. Wbrew mojej ocenie, dziewczyny kazały mi jechać do szpitala. "Bo to Afryka, tutaj nigdy nic nie wiadomo". Ostatnio mnie nawet oduczyli chodzenia po trawie (a tylko po ścieżkach), jak się dowiedziałem, ze oprócz węży (w tym czarnej kobry), można się natknąć na skorpiony. Są dwa rodzaje. Jeden Ci daje 40 minut na dotarcie do antidotum. Jak ugryzie w nogę czy w rękę. Gdzieś bliżej serca, to mniej czasu zostaje. Problem z dotarciem do surowicy polega na tym, ze trochę to boli. W jakiejś tam skali bólu (1-10) jad ten ma 9 punktów. Dla przykładu poród to 8, a kopniak w jajka - 6. Jak sie trafi na drugi gatunek, to nie ma co iść gdziekolwiek, bo surowicy na niego i tak nie ma. Wiec zacząłem przykładnie chodzić ścieżkami i używać latarki w nocy. Nawet na kampie.

W szpitalu dowiedziałem się, ze to co mam na szyi nazywa się Narubian Eye (Blister Beetle). Nawet nie to, a winowajca. Malutki, kilkumilimetrowy żuczek, który z natury jet niegroźny. Niestety jest strasznie toksyczny i wypełniony kwasem. Wiec ubicie go na sobie spowodowało, że kwas mnie trochę przypalił. 3-10 dni i nic mi nie będzie, oparzenia same zejdą. Mówiłem, ze nic poważnego. Do szpitala tutaj się natomiast dość często jeździ. Niemal codziennie 1-2 osoby muszą iść do lekarza (jest nas razem z robotnikami ponad 100). Wczoraj Andrzej, dzisiaj Dominik. Często wozimy naszych czarnych pracowników do publicznego szpitala (darmowy, ale warunki nie są zachwycające, lekko mówiąc).

W sobotę chłopaki zbili mi ze sklejki piękny regal. Jak w końcu będę miał chwile czasu i chęci, to przestane mieszkać w walizkach. Wieczorem sobie do tego zrobiłem wycieraczkę przed namiot (w zasadzie to mieszkam sam, przez chwile mieszkałem z Edim, ale i tak nocuje w innym namiocie, bo tam jest klima). Moja stolarkę - mam najładniejszą wycieraczkę na kampie ze sklejki i kantówki (tak, przez tydzień się nauczyłem w cholerę języka budowlanego, zarówno polskiego jak i angielskiego) - okupiłem tylko jednym sinym paznokciem od młotka. A dzisiaj sobie robię elektrykę do namiotu (przedłużacze, włącznik do światła). Ogólnie to dzisiaj w końcu przyjechał koleś od anteny i montowaliśmy kamerki. Rano się okazało, ze poszedł bezpiecznik w transformatorze (0,5A), a Jubie są dostępne tylko za mocne (3A). No i się musiałem samemu nauczyć robić bezpieczniki. W sumie fajna zabawa, jak się podłącza bezpiecznik 3A do gniazdka 13A. Pierdut! Dobrze, ze W Jubie zakupiono ich 5, bo zostały mi już 2 ;) No ale w końcu udało się i wszystko hula jak należy. No może poza tym, ze obrotowa kamera jest tył na przód i w środku pola jest budowa na ulicy obok.

Przy okazji podłączania wszystkiego, udało mi się namówić kolesia od anteny, żeby mnie wpuścił na sama górę. No prawie, antena ma 50 metrów, bylem na jakimś 45. Widok niesamowity, szczególnie, ze w całej Jubie nie ma niczego wyższego niż 3-4 pietra. Wziąłem ze sobą aparat i napstrykałem cale mnóstwo zdjęć (będą na Picassie soon). No i sobie posiedziałem u góry delektując się widokiem. Siedziałbym jeszcze trochę, ale zaczynający się deszcz zmusił mnie do zejścia.

A tak poza tym nic specjalnie ciekawego się nie dzieje, za to roboty kupa i dlatego zaczynam coraz rzadziej pisać. Mam mimo to nadzieje, ze nie zacznę pisać tak rzadko jak Kiwi czy Ola, która dopiero wieprzowina nakłonila do napisania posta. ;)

Mały update od Oli po przeczytaniu mojego bloga:
Biały po arabsku to Kałandzia
Jebel Kudżur to po arabsku Góra Czarownic

poniedziałek, 1 czerwca 2009

Burza, Rasiści i inne takie

No i wróciłem do wirtualnego świata. W nocy w czwartek była burza, piorun gdzieś w pobliżu walnął i chyba nam kable popalił. Dopiero dzisiaj mi się je udało powymieniać i internet hula. Ale po kolei, co się działo od piątku.

W piątek pojechaliśmy rano na lotnisko odebrać opony do JBC (koparki), które były tak pilne, że wysłali nam je z Nairobi samolotem. Po drodze Wojtka zatrzymała policja, ze stwierdzeniem, że nie wolno mu jeździć tym samochodem. No nic, olaliśmy, znów chcieli pewnie łapówkę. Na lotnisku okazało się, że opony trzeba oclić. A panowie z Custom poszli sobie na lunch i nie wiadomo kiedy wrócą i czy w ogóle. No to mnie zostawili tam i pojechali coś tam załatwiać. po jakiejś godzinie pojawili się celnicy, powiedzieli, że na innego muszę czekać. Po kolejnej pół godziny pojawił jakiś mundurowy i stwierdził, że muszę najpierw jechać do Custom w mieście, żeby zapłacić cło. Zadzwoniłem po mój transport i czekałem 10 minut. Po 40 przyjechali, dwoma samochodami, nasz zamiast Wojtka prowadził kierowca . Jak się okazało, rano prezydent wydał zarządzenie, że rządowymi samochodami nie mogą jeździć ludzie spoza Sudanu. Więc nam dali wybór w Ministerstwie Transportu: zmiana blach albo bierzemy sobie kierowcę i opłacamy go i zapewniamy mu nocleg i wyżywienie. Wojtek w Ministerstwie ponoć zrobił straszną aferę, że są rasistami i że sobie na samochodzi naklei wielki napis "Sudańczycy to rasiści"

Sobota minęła mi na zabawie kamerkami - dajny sprzęt, sterowany sieciowo z kompa. Niedziela na leczeniu kaca i oglądaniu filmów. Dzisiaj natomiast pojechaliśmy kupić tłuczeń (agregate) - taki jakby żwir do betonu. Można go dostać w dwóch fabrykach (np. ABM) albo 'pod górą' - czyli u chłopków, którzy ręcznie rozbijają kamienie na tłuczeń. Dojeżdżamy na miejsce, na całej długości góry są usypane kupki po 2 kubiki (czyli 2 metry kwardatowe). Można sobie jechać i wybierać. Pojechaliśmy do Jabel Kudziur, gdzie można ciężarówkę wynająć. Z ciężarówką wróciliśmy po tuczeń. Wchodzimy w to osiedle, zaraz na obiega ze 20 murzynków i murzynek, trajkotając po arabsku. Po chwili pojawia się pijany żołnierz i drąc się na wszystkich ucisza towarzystwo. Znajdujemy najtańszy tuczeń i każemy im pakować na wywrotkę. Oczywiście nie mają koparki, więc 10 osób łopatkami wrzuca 4-5 kubików na pakę. Czyli jakieś 7 ton. W między czasie jedziemy spowrotem na Custom (taka dzielnica handlowa, często mylące z Urzędem Celnym). Po sodę do picia. Po drodze mijamy tabliczkę "Juba 5 miles". A poniżej "Childen below 5 years and pregnant women are likely to die of malaria"... Ostrzeżenie przed wjazdem do Juby jak na paczce fajek.

Wracamy pod górę, zapakowali z połowę ciężarówki. Czekamy jeszcze z pół godziny, w końcu nas wołają. W aucie szybko odliczamy 1000 SDP. Sprawdzamy towar, jest ok. Dajemy jednemu gościowi kasę, ten rzuca drugiemu. Widać to ten potrafi liczyć. Liczą dość długo, zebrani w wielką kupę (dla przykładu żołnierz zarabia koło 300 SDP miesięcznie). W końcu słyszymy ok i jedziemy. Jedziemy do Dorodo, tylko że z innej strony. Po drodzę się gubimy, jeździmy po jakiś po łąkach, suzkając przejscia przez rzekę (tej myjni ze zdjęcia). W końcu się udaje i dojeżdżamy do szkoły. Tam już wykopane fundamenty, jutro leją beton.

Wracamy do Gumbo i przez 4 godziny latam po słońcu i testuję kabelki. a na jednym połączeniu z Gateway'a do biura jest 6 kabli i 2 switch'e. Jak widać w końcu się udaje, po wymianie 100-metrowego kabla działa. A teraz kończymy załatwiać zakupy Oli ze strefy wolnocłowej. ;)