poniedziałek, 20 lipca 2009

Boring life...

Przez długi czas myślałem, że moje życie bywa ciekawe. Znam mnóstwo ludzi, ciągle gdzieś się kręcę... Dopóki nie przyjechałem tutaj. I nie poznałem ludzi, których koleje losu zagoniły do Sudanu. Do Juby. Miejsca, gdzie nikt, kto mieści się w jakiejkolwiek skali normalności się nie pojawia.

Juba jest prawdopodobnie jednym z najbardziej międzynarodowych miejsc na świecie. Już pomijając Afrykańczyków z okolicznych krajów, biali (bardziej lub mniej) pochodzą dosłownie z całego świata. Ja przez moje 2 miesiące i przez jakieś 10 imprez poznałem ludzi z przynajmniej 20-paru państw.

I większość z nich w Jubie wylądowała po kilku-kilkunastu latach szwendania się po świecie. Po misjach dla NGO, po pracy dla lokalnych armii jako trenerzy, po budowaniu demokracji w krajach powojenych nowożytnego świata.

Tutaj wszyscy mają jakieś problemy, uciekają przed czymś. Tutaj moźna zapomnieć o wszystkim, nie przejmować się losami swojej ojczyzny, nie czytać gazet i nie załamywa się. Sudan leży niemal w środku Afryki, czyli to każdej ojczyzny białego człowieka jest baaardzo daleko.

Ale właśnie taka geneza białego człowieka w Sudanie powoduje, że każdy tutaj jest ciekawostką samą w sobie. Są to ludzie, których spotyka się w Polsce i mówi: ale on ma fajne życie, tyle przeszedł, tyle poznał. W Polsce takich spotyka się raz na 100, tutaj codziennie.

No ale w końcu, każdy tutaj się pyta nowoprzybyłych, za jakie grzechy ich tu przysłali.

niedziela, 19 lipca 2009

- "Z imprezy, w końcu jest sobota!"

W sobotni wieczór na ogół gdzieś wybywamy. To na piwo, na pizze, ale na ogół na imprezę. Wbrew pozorom w Jubie jest kilka 'klubów', w niektórych można się nawet nieźle bawić i spotkać innych ludzi o podobnym kolorze.

I tak wczoraj wybraliśmy się do Beduina. Taki dość spory jak na te warunki klub, gdzie całkiem niezłą muzykę grają i nie jest jakoś koszmarnie drogo.

Na miejsce jedziemy w dwa samochody, ja prowadzę jeden, żeby nie musieć później wracać. Droga nam mija spokojnie, żołnierze na checkpoint'ach obiecują, że nie będzie problemów z powrotem (aczkolwiek jeden chce za to 'upominek' jak będziemy wracać).

Na miejscu samochodów multum, parkingu nie ma, więc trzeba się gdzieś wcisnąć. W środku równie duży ścisk. Pijemy drinki, bawimy się. Do stolika podchodzi kelnerka. Zaczynamy zamawiać. "Chwila, nie spamiętam tyle, muszę sobie zapisać." Ale jak na Afrykę przystało, murzynka ma tylko długopis. Więc patrzy, czy jakaś paczka fajek na naszym stoliku jest pusta. Nie jest. Idzie do innego stolika, sukces, znalazła, rozrywa ją i na wewnętrznej stronie zapisuje zamówienie. Ach, ta afrykańska pomysłowość. W Polsce kelnerka pewnie nie poradziłaby sobie...

Zamówienie prawie się zgadza z tym, co dostaliśmy. Nie jest źle. Impreza się toczy dalej, idziemy z dziewczynami (szefową i koleżanką, która nie jest księgową, ale zajmuje się finansami) do baru po drinki. A moźe tequila? Czemu nie, ale pod warunkiem, że ja stawiam. No niech stracę, zamawiamy. Pani kelnerka przynosi 3 kieliszki, czekamy na resztę 'sprzętu' do picia tequili. A tu nic. Brunetka się pyta, czy mają cytryny albo limonki. Chyba nie, ale sprawdzi.

Udało się! Mają! Kelnerka zadowolona ze swojej zaradności stawia przed nami limonkę. W płynie. W butelce... No to jeszcze raz tłumaczymy. Tak, takie całe też mają. Zaraz pokroi i przyniesie. Pokroiła, przyniosła. Plasterki. Załamka. Trudno wypiliśmy, zamówiliśmy kolejną kolejkę. Tym razem dziewczyny każą jej przynieść całe limonki i nóż. Kobitka jest coraz bardziej zirytowana, przyjechała banda białych z Polski i wydziwiają.

W końcu się udaje, chociaż moja współlokatorka omało co nie straciła palca krojąc limonki. Impreza się toczy dalej, aż się okazuje, że kierowca, z którym mieliśmy wracać, chce już jechać. Ale jak to, dopiero po pierwszej, już do domu? Dajemy mu drugie auto i część ludzi wraca. Ale to oznacza, że ja muszę prowadzić do campu, więc trzeba skończyć zabawę.

Po 2 godzinach, 3 Red Bull'ach i butelce wody mineralnej opuszczamy świątynię zabawy, aby wracać do swojego nudnego Gumbo. Kupuję 5 piw, coby było na ewentualne łapówki. Z wyjściem jest problem, bo jak to tak, butelki chcemy zabrać? Ale że właściciel klubu bardzo lubi Olę problem się rozwiązuje. Ogólnie Ola jest bardzo lubiana, tym bardziej, im większy ma dekolt. dzięki temu ona prawie nic na drinki nie wydaje, a i ja się często napiję na koszt podjaranego Libańczyka albo innego zarobionego Afrykańczyka.

W drodze powrotnej mijamy 2 samochody z żołnierzami. Po 200 metrach jeden z nich zajeżdża nam drogę, wysypuje się z pick'upa 10 żołnierzy i otaczają nam auto. Jako kierowcy każą mi wysiadać i tłumaczyć się. Godzina policyjna, nie wolno jeżdzić samochodami. Szczególnie rządowymi, jeśli to biali prowadzą. Mamy jechać za nimi do baraków, zarekwirują nam samochód.

- "Ale, my friend, pracujemy dla rządu, wy też, powinniśmy sobie pomagać."
- "Ale my właśnie od rządu mamy takie rozkazy."
- "Ale nas nie dotyczą, proszę zadzwońcie gdzieś, spytajcie."
- "Nie, rozkazy to rozkazy."
- "Przyjacielu, pracujemy dla Waszego kraju, pomagamy go rozwijać, pokażcie, że jesteście ludżmi."
- "A skąd wracacie?"

I tutaj chwila bardzo szybkiego zastanawiania się. Ściemniać i kombinować, że spotkanie, praca, kolacja, cokolwiek? Nie, stawiam wszystko na jedną kartę:

- "Z imprezy, w końcu jest sobota!"

Dowódca patrolu zaczyna się śmiać, już wiem, że dzisiaj uda się nocować na campie. Podajemy sobie ręce i rozjeżdżamy się. Mijamy 2 checkpoint'y przy moście bez większych problemów, za drugim, z wielką ulgą otwieram sobie piwo i spokojnie dojeżdżamy do campu. Długa noc, napięcie po spotkaniu z patrolem opada. Można się przespać, jutro niedziela, imprezowy dzień po imprezowym sobotnim wieczorze...

poniedziałek, 13 lipca 2009

Pora deszczowa

Niby nadchodzi I nadchodzi, ale jakichś szczególnych deszczów nie widać. Dopiero ostatnio tak dość mocniej popadało, że ogólnie to cały sajt nam zalało. Deszcze mają to do siebie, że powodują kompletny chaos na drogach. Bo jak wiadomo, po asfalcie woda spływa. Natomiast na drogach, które są złożone z piasku i kamieni, woda powoduje wypłukanie tego pierwszego. Do tego jak po takiej mokrej nawierzchni przejedzie coś ciężkiego, robią się niesamowite dziury. Z kolei wszystkie większe dziury stają się jeziorkami, a drogi gdzie są czarnoziemie zamieniają się w bagna. Bagna, w których nawet Land Cruisery potrafią utknąć jak to nam się dzisiaj prawie udało z Olką, gdy jechaliśmy na imprezę.

 

Dlatego też można powiedzieć, że drogi tutaj żyją własnym życiem. Jak przez 2 tygodnie nie pada, można się nauczyć dziur i śmiało jechać dzielnie je mijając. Natomiast po każdym deszczu drogi kompletnie zmieniają swoją topografię i bezpiecznych i szybkich szlaków trzeba szukać od nowa.

 

Może kiedyś dotrwamy do dnia, w którym droga do Gumbo będzie pokryta asfaltem i będzie można łagodnie dojehać do ‘domu’. Póki co, każda podróż to 15 minut potrząsania i bujania. O właśnie chyba gdzieś niedaleko jakaś mina wybuchła, bo coś zgrzmiało na wschodzie ;)

Malaria

Tydzień temu dopadła I mnie. Cały dzień czułem się jakoś słabo i zmęczony, po namowach dziewczyn pojechałem do szpitala na test. Do szpitala, w którym prawie codziennie bywam z jakimiś naszymi pracownikami. Tym razem sam jako pacjent. Szybki test i czekamy na wyniki. W pół godziny można skoczyć do jedynego w Jubie marketu – JIT’a.

 

Są wyniki. Pozytywne. Czyli jednak i mnie dopadła malaria. Idę do lekarza, każe brać Coartem i jakieś antybiotyki. Do tego mi jeszcze całą masę tabletek przepisał. Oczywiście to było w sobotę, 4 lipca, więc w Jubie było kilka imprez o temacie Independence Day. Toteż moja kuracja musiała poczekać jeszcze jeden dzień. Bo ogólnie, to nie wolno mieszać leków na malarię z alkoholem, bo ma to złe skutki.

 

Sama malaria nie jest taka straszna. Oczywiście poza tym, że nie leczona zabija. Ale w początkowej fazie przypomina mocną grypę. Natomiast leki na nią, to jest dopiero sieczka. 2 dni wyjęte z życiorysu, zaniki pamięci, w nocy dreszcze, gorączka i pocenie się wiadrami.

 

Coby nie było za łatwo, drugiego dnia mojej trzydniowej kuracji (najgorszy dzień jeśli chodzi o leczenie malarii) padł satelita. Toteż 2 kolejne dni spędziłem na próbach naprawienia talerza, które w końcu po wielu kontaktach z Turcją i Kenią zakończyły się sukcesem. Ale siedzenie w czasie malarii w kontenerach z serwerami, gdzie panuje temperatura około 10 stopni Celcjusza, nie jest optymalnym sposobem leczenia.

 

Teraz po tesach wyszło mi, że już nie posiadam żadnych malarii we krwi, więc póki co jestem w miarę zdrowy...

piątek, 3 lipca 2009

Armia żab.

Przyjeżdżamy w nocy na sajt. Wysiadamy z samochodu, z budowy słychać jeden odgłos: rechot dziesiątek, jak nie setek, żab. W ogóle odgłosy nocy są tutaj zupełnie inne niż w Polsce. Nawet w tej Polsce mniej zabudowanej i mniej miejskiej. Podobnie ze zwierzyną. Lata tutaj tego pełno. A każde inne. Mnie to jeszcze nie spotkało, ale podobno są noce, kiedy jakichś takich niby muszek, niby ważek latają tysiące w powietrzu. A nasi znajomi Afrykanie łapią je za skrzydełka i zjadają. Takie surowe, naturalne. Albo jeszcze lepiej podsmażą na patelni. Wtedy dopiero jest smakołyk. Mniam!

Z Olą stwierdziliśmy, że jedną z oznak zasymilowania się w tym miejscu jest podejście do muchy (albo innego robactwa) w jedzeniu. Po miesiącu już od niechcenia wyjmuję takie ustrojstwo z mojego talerza, rzucam za siebie i wracam do jedzenia. Niestety na robactwie różnorodnośc tutejszej fauny się kończy. Spotkać jeszcze można psy, koty, krowy, owce i barany. Tyle z większych zwierzątek. Natomiast krowy czy kozy, najczęściej spotyka się na ulicach. Kilku chłopców z patykami w ręku leci za nimi i pogania do Juby, na targ.

Oczywiście trzeba w samochodzie wtedy grzecznie przeczekać, bo krowy mają pierwszeństwo. Ostatnio z pół godziny czekałem przed mostem, bo wojsko przepuszczało jakieś olbrzymie stado. A most nie jest za szeroki, za to koszmarnie długi jak na taki spacer z krowami.

Kiedyś wiozłem kolesia z ministerstwa. Pytał się, czy w Polsce też mamy krowy. Mamy. Na farmach i w oborach, nie na ulicach.

Army power

Ostatnio zaczęła się nagonka na wszystko co się porusza po drogach. Łącznie z naszymi samochodami oraz sprzętem wszelakim. Mam jechać z ciężarówką, na drugi koniec Juby, odebrać duży towar zakupiony przez nas. No to biorę żołnierzy do mojego LC, do ciężarówki, jeszcze kilku do innej ciężarówki, która ma materiały przywieźć ze sklepu. Ich zadanie to dobrze i groźnie wyglądać. Dowódca coś tam im krzyczy, a ci lecą do namiotów i wracają po kilku minutach w pełnym umunurowaniu, z kałachami, obwieszeni magazynkami i innym wojskowym sprzętem.

Wyruszamy z sajtu, mój LC prowadzi nasz 'konwój'. Pierwszy checkpoint, spoko, widzą żołnierzy, machają, żeby dalej jechać. Drugi. Ja mijam, za mną słyszę gwizdek na ciężarówkę. Wzywają kierowcę, dlaczego ma nie takie jak trzeba tablice. W tym czasie nasza mała armia wyłazi z naszych samochodów i podchodzi do punktu kontrolnego. Policjant kompletnie nie wzruszony dalej swoje. Musimy ściągać naszego człowieka mówiącego po arabsku, żeby wytłumaczył wszystko.

W między czasie próbuję ich przekonać, że przecież my dla rządu pracujemy. Słyszę odpowiedź: my też, i co z tego. Żołnierze nie są w stanie nam pomóc, bo przecież mają wyglądać tylko, nie negocjować. W końcu pojawia się Maurice i dogaduje się z policjantem. Jak zwykle poszło o kasę.

Jedziemy dalej, po drodze kilka razy chcą nas zatrzymać, ale widząc wojsko w każdym z pojazdów puszczają nas dalej. Na miejscu okazuje się, że nam się udało, ale dźwig, który miał załadować towar został aresztowany w Jubie. I dupa blada. Czekamy, aż firma załatwi nowy dźwig. Po jakimś czasem okazuje się, że znaleźli jeden, ale muszę z moją obstawą pojechać po niego, żeby i jego nie zatrzymali. Wycieczka w tę i spowrotem, mamy dźwig. Ale nasza ciężarówka za mała, towar się nie mieści.

No to znowu firma zamawia inną. Przyjeżdża flatbed, taka płaska ciężarówka. Towar się mieści, ale nie mają pasów, żeby go przyczepić. My mamy, ale na sajcie, pół godziny drogi stamtąd. Dzwonię, ok, przyjadą. Znów czekamy. W końcu mamy pasy, zaczepiamy wszystko i jedziemy. Podróż trwa koszmarnie długo, wleczemy się 5-10 km/h.

Oczywiście znów po drodze mijamy posterunki. Dwa razy nas zatrzymują, chcą łapówki, ale jednak wojsko pomoga w negocjacjach. W końcu docieramy do naszego sajtu. Długo po obiedzie, a mnie jeszcze jedna wycieczka czeka do Juby.

Potem 2 godziny wypłat z Olką. W ciągu dnia się jeszcze dowiedziałem, że jakaś Polka przyjechała z Bor do Juby i idziemy z nią na kolację. O 20 kończymy wypłaty, prysznic i znów w samochód. Do domu wracamy po północy.

Tak wygląda dzień w Jubie. Zaczyna się o 8, kończy po północy, nie nudzę się. Nie mam kiedy.