wtorek, 24 maja 2011

I jeszcze jeden update.

Przyszedł konduktor, okazuje się, że u niego można płacić kartą, tylko w WARSie nie można. Szybko pojawia się możliwość, że za kogoś zapłacę kartą i dostanę gotówkę. Nawet jeszcze w poprzednim przedziale pan płaci, więc udaje mi się skorzystać z darmowego bankomatu w pociągu :)

Pytam pana z koszykiem o możliwość kupienia piwa, tylko w wagonie restauracyjnym, mówię że tam z laptopem nie bardzo, okazuje się, że jak pusty pociąg, to nie ma problemu. Więc siedzę w restauracyjnym, popijam piwko i życie wracam do normy :) Patrzę za okno i sobie myślę, jak można w cywilizowany sposób jeździć pociągiem w Polsce :) Europa pełną gębą :)

Znów mi się Sudan przypomina, wszystko można, ale zawsze trzeba pokombinować, żeby osiągnąć cel :)

I jeszcze update.

Wsiadłem do pociągu, EuroCity do Wiednia, wypas wygodne fotele, pociąg prawie pusty jedzie, ponownie, szukam 220V... Haha...

Na dworcu nie zdążyłem nic kupić do picia, idę się przejść do restauracyjnego, woda, piwo, soki, wszystko jest, tylko nie ma możliwości płacenia kartą. Za 50gr, które mam w kieszeni, mogę 1/10 wody kupić... Obiecanego wi-fi ani śladu... Więc po godzinie jazdy (blueconnect żre baterię jak Młody spaghetti po treningu) będę mógł tylko popatrzeć za okno i pomarzyć o nowoczesnej podróży...

XXI wiek w Polsce...

Dawno nie pisałem, aczkolwiek wydarzenia ostatniej pół godziny zainspirowały mnie do naskrobania kilku słów. O podróżach oczywiście.

Mam na myśli nowoczesne podróżowanie, z internetem bezprzewodowym, laptopem i jedyne czego potrzeba to odrobiny prądu. Czekam właśnie na pociąg do Katowic, kupa czasu, więc postanawiam odpalić lapka, tylko na kablu, coby mi starczyło baterii na podróż. Żeby nie robić 'wiochy' siedząc na podłodze na hali głównej, idę do Coffee Heaven (Złote Tarasy), kulturalnie zamawiam kawkę i pytam się, gdzie można laptopa. Tylko na zewnątrz, do słupa, który ewidentnie nie należy do kawiarni, ale co tam.

Siadam, rozkładam się z laptopem, blueconnect, kawka, zasilacz, zagłębiam się w czeluście internetu (mistrzowie, kwejk i inne bardzo poważne strony). W oddali widzę ochroniarza, który sobie na Segway'u pomyka po centrum. Myślę o XXI wieku, jak ta technologia ułatwia pracę nawet ochroniarzom, ta wygoda...

W tym momencie pan do mnie podjeżdża: "Proszę odłączyć, tu nie wolno". Pytam dlaczego, przecież nikomu nie szkodzi. "Nie wolno, proszę odłączyć". Mówię, że w kawiarni powiedzieli, że tutaj mogę się podpiąć. "Mnie to nie interesuje, proszę odłączyć.". No więc wyciągam wtyczkę, pan odjeżdża, zastanawiam się czy olać go czy iść sobie.

Wracam do kawiarni i pytam się jak to jest. Pan zdziwiony, przecież "nigdy nie robili problemów", pytam że może tutaj gdzieś mogę się podpiąć, słyszę że u nich gniazdka nie działają... No więc stwierdzam w końcu, że ja wcale nie miałem ochoty na kawę, kupiłem u nich kawę tylko żeby móc z laptopem posiedzieć, więc co teraz? Sprzedawca patrzy na mnie i już wiem jak wyglądałem na ogół na odpowiedzi na niemieckim, widzę że nic już nie zdziałam, wychodzę poszukać cywilizacji.

Po okrążeniu centrum, nigdzie nie znajduje miejsca, gdzie mógłbym się podpiąć, ochroniarze wzruszają ramionami na pytania. Wracam na dworzec, pytam w kasach, w informacji... Dodam że wszędzie 'widzę' kilkanaście sieci wifi, cywilizacja pełną gębą, ale trzeba mieć własny agregat.

Przypomina mi się Sudan. Mnóstwo ludzi miało komórki, ale ładować trzeba było na straganach z prądem, bo w domu nie mieli oni prądu. W pewnych aspektach poziom rozwinięcia dorównywał Europie (sieci w Sudanie nawet miały internet w technologii EDGE), w innych był daleko w tyle.

Podejrzewam, że w związku z wielkim remontem Centralnego nikt nie pomyśli o tym, że znaczna część ludzi w tej chwili podróżuje z laptopem, komórką, przenośnym DVD... Będzie darmowe wi-fi, szybki transfer, i inne cuda i zapewne kilka gniazdek na całym dworcu. A może Centralny już chce wprowadzić WiTricity?

A mnie się udało znaleźć jeszcze starodawne gniazdko 220V, w sali IC, schowane za kanapą, w rogu pomieszczenia za załomem, ukryte przed ludźmi, którzy haniebnie będą próbować kraść prąd wart 1-2zł. Może nawet mniej :) O dziwo pani z IC nawet nie pyta, czy jestem ich klientem, jedyny minus, nie można tutaj rozmawiać przez telefon...

czwartek, 10 grudnia 2009

Sąd polowy.

Sytuacja miała miejsce kilka tygodni temu. Po długim i ciężkim dniu, siadam sobie w końcu na naszej stołówce, aby w spokoju (czytaj kłócąc się z komunistą o sens otwierania w Jubie warsztatu samochodowego i popyt na usługi takowego) napić się Jasia z Kolą. Przy drugim drinku przychodzi Long Life, nasz były kierowca (wtedy jeszcze nie były), żeby oddać kluczki do samochodu. Coś tam się z niego zaczynamy śmiać, co tak długo, gdzie się szwendał etc. Ale on nie w humorze, mówi, że go właśnie żołnierze na moście pobili, po czym pokazuje nam ślady po pięści na twarzy i na plecach po desce. I koniec miłego wieczoru.

 

Krzysiu szybko robi kilka fotek, bierzemy 2 samochody, wypełniamy je żołnierzami, zgarniamy dowódcę naszej kompanii i jedziemy na most, wytłumaczyć całą sytuację. Prowadzę pierwszy samochód, obok mnie siedzi Angelo, szef naszych żołnierzy. Kilka razy proszę go, żeby rozmawiali na miejscu po angielsku, żebym wiedział o co chodzi (Long Life jest Sudańczykiem, więc również posługuje się arabskim językiem). Docieramy na miejsce, idziemy do żołnierzy pilnujących mostu. Szybko proste pytania zadane po angielsku przeradzają się w kłótnię po arabsku.

 

W końcu znajdujemy dowódce posterunku, wyjaśniamy z nim sytuację. Okazuje się, że faktycznie takie coś miało miejsce. Żołnierz, który pobił naszego kierowcę jest nowy na posterunku, nie zna jeszcze naszych samochodów (tutaj rządowy samochód nie jest traktowany jak w Polsce, tutaj ich setki jeżdżą po ulicach). Ale czy to usprawiedliwia go do bicia kierowcy? Nie. Ale okazuje się, że w Jubie ktoś rządowym Land Cruiserem spowodował wypadek, więc kazali wszystkie zatrzymywać na checkpointach. Oczywiście biedny Long Life o niczym nie wiedział, więc po prostu przejechał przez szlaban (sznurek) i za to został brutalnie zatrzymany. I zabrano mu pieniądze.

 

Natomiast żołnierza, winowajcy całego zamieszania nie ma nigdzie. Gdzieś uciekł, jak zobaczył nasze samochody podjeżdżające pod posterunek. Mija 10 minut, przyprowadzają go. Odbywa się sąd polowy. Niestety po arabsku, więc co chwilę podchodzę do Angelo, i pytam o czym teraz gadają. Oskarżony przyznaje się do pobicia, ale nie wie, ile pieniędzy Long Life’owi zabrał. Long Life coś kręci. Niby miał 50 funtów, ale może to były 3 funty, nie wie, nie pamięta ile miał w kieszeni. Szef posterunku nie może zrozumieć, jak można nie wiedzieć, ile gotówki ma się w kieszeni. Na co odpowiadam (akurat jakoś na chwilę na angielski się przerzucili), że ja mam kilkaset funtów w tej chwili w kieszeni, ale nie mam pojęcia, czy to jest 300 czy 700. Nie wiem, bo nie liczę.

 

W końcu (po 2 godzinach gadania) dochodzi do werdyktu. Napierw wypowiada się szef i zastępca szefa posterunku, potem nasz Angelo (ciągle arabski), a na końcu mnie się pytają, jako przełożonego Long Life’a. Co powinno się stać z żołnierzem? Odpowiadam, że nie mi to osądzać, ludzie tacy jak ja są w tym kraju, żeby wprowadzać tutaj cywilizacje. Od tego są sądy. Powinien zostać aresztowany i osądzony przez odpowiednie organy. Ewidentnie moja propozycja nie podoba się szefowi posterunku, ale wzywa żandarmerię. Jakoś w między czasie Wojtek mija nas samochodem i mówi mi, że już dzwonił do ministra i go o tym poinformował, żebym się upewnił, że znamy dane feralnego żołnierza.

 

W końcu rozjeżdżamy się, po 3 godzinach spędzonych na słuchaniu arabskich kłótni. Dzień później dowódca checkpoint’u oddaje skradzione pieniądze z własnej kieszeni. Żołnierz podobno trafił do więzienia. A ja w końcu mogę wrócić do mojego Jasia.  

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Życie na budowie...

Nasza budowa jest dość specyficzna. Przede wszystkim dlatego, że na sajcie mieszczą się 2 kampy, w których wszyscy mieszkamy. Przez to w zasadzie cały czas jesteśmy w pracy. Nawet po godzinach, kiedy nas wzywają na Camp 2, gdzie albo się ktoś pobił, albo ktoś zabrał pilota od telewizora, albo schował komuś innemu narzędzia. Dosłownie domowe przedszkole. Taka Wetlina... Na szczęście gaśnic nie ma ;)

 

Życie na budowie i mieszkanie w namiotach ma też inną stronę: wszystko co mamy, to nasze własne wytwory, stworzone dzięki odrobinie wyobraźni i całej masie odpadów budowlanych. Oczywiście narzędzi nam nie brakuje, więc pozostaje tylko nauczyć się je obsługiwać i można sobie samemu meble tworzyć, zakładać oświetlenie w namiocie czy też udoskonalać nasze proste łóżka z Kenii. Dodatkowo, można bardzo szybko się nauczyć prawie wszystkiego o budownictwie. Co innego, gdy z placu budowy się wraca do domu, a co innego gdy nawet po godzinach się siedzi z budowlańcami i słucha ich opowieści z innych kontraktów czy komentarzy na temat naszej budowy. Chcąc nie chcąc, wiedza ta zostaje w głowie. Potem tylko trzeba jeszcze się dowiedzieć, jak dane słowo brzmi po angielsku i już można spokojnie rozmawiać z robotnikami na budowie. A przynajmniej tymi, co rozumieją po angielsku.

 

Kiedyś nawet nie wiedziałem, czym jest kubik, ile cementu idzie na kubik betonu i co to takiego tuczeń. Teraz wszystkie te rzeczy stają się oczywiste. Niestety jeszcze nie znam się rodzajach betonu, czy też nie potrafię z planów wyczytać ile stali potrzeba na budynek, ale wszystko w swoim czasie. Ostatnio za mną chodzi chęć nauczenia się obsługi JCB (popularnie zwane koparko-spycharką) oraz BobCata (taki mały spychacz). A potem może spróbuję swoich sił w obsłudze dźwigu czy pompy do betonu?

Long time...

Po dość długiej przerwie, stwierdziłem, że pora zacząć coś pisać. Na początek małe podsumowanie ostatnich kilku tygodni:

- przygarnąłem do namiotu Grzesia, męskie zastępstwo Oli

- 2 razy odwiedziłem Miss Malaika (wybory miss Południowego Sudanu)

- brałem udział w ‘sądzie polowym’ nad żołnierzem jako jeden z sędziów

- dostałem w końcu swój prywatny firmowy samochodzik ;)

- wypiłem hektolitry Jasia Wędrowniczka z Colą

- byłem na meczu miescowej ligi

- zaliczyłem afrykański koncert kenijskiego wykonawcy

- dowiedziałem się, jak wygląda tajna baza wojskowa

- byłem świadkiem pierwszej rejstracji w demokratycznych wyborach w Południowym Sudanie

- widziałem skutki zamieszek (w sumie to zamieszeczek) w Jubie

- mieliśmy przez jakieś 2 dni pieska, którego chyba przypadkiem zabiliśmy

- zdobyłem odporność na malarię

- wręczyłem mnóstwo łapówek/zapoznałem mnóstwo policji

- i mnóstwo innych rzeczy, których nawet teraz nie pamiętam

 

No ale po kolei. W kolejnych postach będę stopniowo rozwijał powyższe wątki.

piątek, 4 września 2009

To tylko mina.

Ostatnio była impreza pożegnalna Olki. Przed rozpoczęciem, w namiocie usłyszeliśmy odległy grom. O nie, burza idzie, a tutaj ma być grill, basen ze światełkami i pięknie wystrojony kamp (fotki wkrótce na picasie). „Nie matrw się Ola, to tylko mina wybuchła, albo coś wysadzili. Burzy nie będzie, nie ma się czym przejmować.” Oboje odetchnęliśmy z ulgą, aby po chwili stwierdzić, że Sudan jednak zmienia priorytety.

 

W niedzielę wybraliśmy się na wycieczkę poza Jubę na dwa samochody. Jakieś 60 km od naszego kampu znajduje się stary czołg, który sobie obraliśmy za cel. Niestety po drodze niewiele widać, bo trawa w porze deszczowej sięga znacznie wyżej niż samochody, więc praktycznie cała podróż odbywała się w ‘zielonym tunelu’. Do czołgu dotarliśmy, niestety w drodze powrotnej urwało się koło w jednym samochodów. Było nas w sumie 11, więc nawet mój kochany Land Cruiserek nie pomieści tyle luda. Zostawiliśmy więc część naszej wojskowej eskorty na miejscu (dodam, że oczywiście nie było zasięgu komórkowego, więc musieliśmy podjechać pod Jubę, żey móc inny samochód z odsieczą wysłać). W drodze powrotnej zatrzymała nas uzbrojona gupa żołnierzy. W sumie to mało kto poza miastem nie jest uzbrojony. Pastuchy idą za krowami z kałachami, rolnicy w jednej ręce niosą motykę, w drugiej AK. Człowiek się od razu bezpieczniej czuje.

 

W każdym bądź razie, gdyby nie to, że mieliśmy ze sobą 2 żołnierzy, którzy wytłumaczyli kim jesteśmy i nie wolno nam nic robić, pewnie zakonfiskowanoby nam samochód. Ale po dotychczasowych przeżyciach, już nawet nie czułem strachu, tylko ogromną ciekawość, co się teraz wydarzy. Ta ciekawość towarzyszy mi tutaj ciągle, bo niczego nie można przewidzieć.

Koniec drogi. Zawróć.

Podobno istnieje taka Afryka, jaką pokazują bajki Disney’a, czy National Geographic. Niestety w Sudanie jej nie ma. Juba sprawia wrażnie miejsca, do którego nikt, nigdy nie chciałby przyjechać. Jedyną jej zaletą jest odległość od reszty świata. Mimo to, wszyscy się tutaj pchają z całego świata. Można znaleźć tutaj wszystkie organizacje ONZ, większość organizacji charytatywnych i setki firm, które pracują dla rządu lub w/w organizacji. Dla tych firm z kolei pracują tysiące ludzi, którzy jak Polacy do Niemiec dawno temu, teraz z Kenii do Sudanu przyjeżdżają w poszukiwaniu lepszych zarobków. Z Kenii, Ugandy, Etiopii i kilku innych pobliskich państewek. Jedyna różnica polega na tym, że Kenia jest jakieś 100 razy bardziej rozwiniętym państwem niż Sudan.  

 

No, ale przecież po co się rozwijać, skoro zaraz pewnie wybuchnie kolejna wojna. Już za rok z kawałkiem ma być referendum, które zdecyduje o tym, czy Sudan Południowy ma stać się niepodległym państwem. I tutejsza ludność na pewno opowie się na ‘TAK’. Niestety, to nie będzie najlepszym rozwiązaniem dla Sudanu Północnego, który obecnie czerpie około 90% zysków ze sprzedaży ropy. A w przypadku uzyskania niepodległości, Południe będzie miało prawo wydobywać i sprzedawać ile chce dostawać cały zysk dla siebie.

 

Ostatnio pisali nawet w gazetach, że Sudan Północny kupił od Chińczyków rakiety dalekiego zasięgu. Pozostaje tylko pytanie, w kogo zostaną wycelowane. A my siedzimy na najważniejszym punkcie w promieniu kilkuset kilometrów ;)

poniedziałek, 20 lipca 2009

Boring life...

Przez długi czas myślałem, że moje życie bywa ciekawe. Znam mnóstwo ludzi, ciągle gdzieś się kręcę... Dopóki nie przyjechałem tutaj. I nie poznałem ludzi, których koleje losu zagoniły do Sudanu. Do Juby. Miejsca, gdzie nikt, kto mieści się w jakiejkolwiek skali normalności się nie pojawia.

Juba jest prawdopodobnie jednym z najbardziej międzynarodowych miejsc na świecie. Już pomijając Afrykańczyków z okolicznych krajów, biali (bardziej lub mniej) pochodzą dosłownie z całego świata. Ja przez moje 2 miesiące i przez jakieś 10 imprez poznałem ludzi z przynajmniej 20-paru państw.

I większość z nich w Jubie wylądowała po kilku-kilkunastu latach szwendania się po świecie. Po misjach dla NGO, po pracy dla lokalnych armii jako trenerzy, po budowaniu demokracji w krajach powojenych nowożytnego świata.

Tutaj wszyscy mają jakieś problemy, uciekają przed czymś. Tutaj moźna zapomnieć o wszystkim, nie przejmować się losami swojej ojczyzny, nie czytać gazet i nie załamywa się. Sudan leży niemal w środku Afryki, czyli to każdej ojczyzny białego człowieka jest baaardzo daleko.

Ale właśnie taka geneza białego człowieka w Sudanie powoduje, że każdy tutaj jest ciekawostką samą w sobie. Są to ludzie, których spotyka się w Polsce i mówi: ale on ma fajne życie, tyle przeszedł, tyle poznał. W Polsce takich spotyka się raz na 100, tutaj codziennie.

No ale w końcu, każdy tutaj się pyta nowoprzybyłych, za jakie grzechy ich tu przysłali.

niedziela, 19 lipca 2009

- "Z imprezy, w końcu jest sobota!"

W sobotni wieczór na ogół gdzieś wybywamy. To na piwo, na pizze, ale na ogół na imprezę. Wbrew pozorom w Jubie jest kilka 'klubów', w niektórych można się nawet nieźle bawić i spotkać innych ludzi o podobnym kolorze.

I tak wczoraj wybraliśmy się do Beduina. Taki dość spory jak na te warunki klub, gdzie całkiem niezłą muzykę grają i nie jest jakoś koszmarnie drogo.

Na miejsce jedziemy w dwa samochody, ja prowadzę jeden, żeby nie musieć później wracać. Droga nam mija spokojnie, żołnierze na checkpoint'ach obiecują, że nie będzie problemów z powrotem (aczkolwiek jeden chce za to 'upominek' jak będziemy wracać).

Na miejscu samochodów multum, parkingu nie ma, więc trzeba się gdzieś wcisnąć. W środku równie duży ścisk. Pijemy drinki, bawimy się. Do stolika podchodzi kelnerka. Zaczynamy zamawiać. "Chwila, nie spamiętam tyle, muszę sobie zapisać." Ale jak na Afrykę przystało, murzynka ma tylko długopis. Więc patrzy, czy jakaś paczka fajek na naszym stoliku jest pusta. Nie jest. Idzie do innego stolika, sukces, znalazła, rozrywa ją i na wewnętrznej stronie zapisuje zamówienie. Ach, ta afrykańska pomysłowość. W Polsce kelnerka pewnie nie poradziłaby sobie...

Zamówienie prawie się zgadza z tym, co dostaliśmy. Nie jest źle. Impreza się toczy dalej, idziemy z dziewczynami (szefową i koleżanką, która nie jest księgową, ale zajmuje się finansami) do baru po drinki. A moźe tequila? Czemu nie, ale pod warunkiem, że ja stawiam. No niech stracę, zamawiamy. Pani kelnerka przynosi 3 kieliszki, czekamy na resztę 'sprzętu' do picia tequili. A tu nic. Brunetka się pyta, czy mają cytryny albo limonki. Chyba nie, ale sprawdzi.

Udało się! Mają! Kelnerka zadowolona ze swojej zaradności stawia przed nami limonkę. W płynie. W butelce... No to jeszcze raz tłumaczymy. Tak, takie całe też mają. Zaraz pokroi i przyniesie. Pokroiła, przyniosła. Plasterki. Załamka. Trudno wypiliśmy, zamówiliśmy kolejną kolejkę. Tym razem dziewczyny każą jej przynieść całe limonki i nóż. Kobitka jest coraz bardziej zirytowana, przyjechała banda białych z Polski i wydziwiają.

W końcu się udaje, chociaż moja współlokatorka omało co nie straciła palca krojąc limonki. Impreza się toczy dalej, aż się okazuje, że kierowca, z którym mieliśmy wracać, chce już jechać. Ale jak to, dopiero po pierwszej, już do domu? Dajemy mu drugie auto i część ludzi wraca. Ale to oznacza, że ja muszę prowadzić do campu, więc trzeba skończyć zabawę.

Po 2 godzinach, 3 Red Bull'ach i butelce wody mineralnej opuszczamy świątynię zabawy, aby wracać do swojego nudnego Gumbo. Kupuję 5 piw, coby było na ewentualne łapówki. Z wyjściem jest problem, bo jak to tak, butelki chcemy zabrać? Ale że właściciel klubu bardzo lubi Olę problem się rozwiązuje. Ogólnie Ola jest bardzo lubiana, tym bardziej, im większy ma dekolt. dzięki temu ona prawie nic na drinki nie wydaje, a i ja się często napiję na koszt podjaranego Libańczyka albo innego zarobionego Afrykańczyka.

W drodze powrotnej mijamy 2 samochody z żołnierzami. Po 200 metrach jeden z nich zajeżdża nam drogę, wysypuje się z pick'upa 10 żołnierzy i otaczają nam auto. Jako kierowcy każą mi wysiadać i tłumaczyć się. Godzina policyjna, nie wolno jeżdzić samochodami. Szczególnie rządowymi, jeśli to biali prowadzą. Mamy jechać za nimi do baraków, zarekwirują nam samochód.

- "Ale, my friend, pracujemy dla rządu, wy też, powinniśmy sobie pomagać."
- "Ale my właśnie od rządu mamy takie rozkazy."
- "Ale nas nie dotyczą, proszę zadzwońcie gdzieś, spytajcie."
- "Nie, rozkazy to rozkazy."
- "Przyjacielu, pracujemy dla Waszego kraju, pomagamy go rozwijać, pokażcie, że jesteście ludżmi."
- "A skąd wracacie?"

I tutaj chwila bardzo szybkiego zastanawiania się. Ściemniać i kombinować, że spotkanie, praca, kolacja, cokolwiek? Nie, stawiam wszystko na jedną kartę:

- "Z imprezy, w końcu jest sobota!"

Dowódca patrolu zaczyna się śmiać, już wiem, że dzisiaj uda się nocować na campie. Podajemy sobie ręce i rozjeżdżamy się. Mijamy 2 checkpoint'y przy moście bez większych problemów, za drugim, z wielką ulgą otwieram sobie piwo i spokojnie dojeżdżamy do campu. Długa noc, napięcie po spotkaniu z patrolem opada. Można się przespać, jutro niedziela, imprezowy dzień po imprezowym sobotnim wieczorze...

poniedziałek, 13 lipca 2009

Pora deszczowa

Niby nadchodzi I nadchodzi, ale jakichś szczególnych deszczów nie widać. Dopiero ostatnio tak dość mocniej popadało, że ogólnie to cały sajt nam zalało. Deszcze mają to do siebie, że powodują kompletny chaos na drogach. Bo jak wiadomo, po asfalcie woda spływa. Natomiast na drogach, które są złożone z piasku i kamieni, woda powoduje wypłukanie tego pierwszego. Do tego jak po takiej mokrej nawierzchni przejedzie coś ciężkiego, robią się niesamowite dziury. Z kolei wszystkie większe dziury stają się jeziorkami, a drogi gdzie są czarnoziemie zamieniają się w bagna. Bagna, w których nawet Land Cruisery potrafią utknąć jak to nam się dzisiaj prawie udało z Olką, gdy jechaliśmy na imprezę.

 

Dlatego też można powiedzieć, że drogi tutaj żyją własnym życiem. Jak przez 2 tygodnie nie pada, można się nauczyć dziur i śmiało jechać dzielnie je mijając. Natomiast po każdym deszczu drogi kompletnie zmieniają swoją topografię i bezpiecznych i szybkich szlaków trzeba szukać od nowa.

 

Może kiedyś dotrwamy do dnia, w którym droga do Gumbo będzie pokryta asfaltem i będzie można łagodnie dojehać do ‘domu’. Póki co, każda podróż to 15 minut potrząsania i bujania. O właśnie chyba gdzieś niedaleko jakaś mina wybuchła, bo coś zgrzmiało na wschodzie ;)

Malaria

Tydzień temu dopadła I mnie. Cały dzień czułem się jakoś słabo i zmęczony, po namowach dziewczyn pojechałem do szpitala na test. Do szpitala, w którym prawie codziennie bywam z jakimiś naszymi pracownikami. Tym razem sam jako pacjent. Szybki test i czekamy na wyniki. W pół godziny można skoczyć do jedynego w Jubie marketu – JIT’a.

 

Są wyniki. Pozytywne. Czyli jednak i mnie dopadła malaria. Idę do lekarza, każe brać Coartem i jakieś antybiotyki. Do tego mi jeszcze całą masę tabletek przepisał. Oczywiście to było w sobotę, 4 lipca, więc w Jubie było kilka imprez o temacie Independence Day. Toteż moja kuracja musiała poczekać jeszcze jeden dzień. Bo ogólnie, to nie wolno mieszać leków na malarię z alkoholem, bo ma to złe skutki.

 

Sama malaria nie jest taka straszna. Oczywiście poza tym, że nie leczona zabija. Ale w początkowej fazie przypomina mocną grypę. Natomiast leki na nią, to jest dopiero sieczka. 2 dni wyjęte z życiorysu, zaniki pamięci, w nocy dreszcze, gorączka i pocenie się wiadrami.

 

Coby nie było za łatwo, drugiego dnia mojej trzydniowej kuracji (najgorszy dzień jeśli chodzi o leczenie malarii) padł satelita. Toteż 2 kolejne dni spędziłem na próbach naprawienia talerza, które w końcu po wielu kontaktach z Turcją i Kenią zakończyły się sukcesem. Ale siedzenie w czasie malarii w kontenerach z serwerami, gdzie panuje temperatura około 10 stopni Celcjusza, nie jest optymalnym sposobem leczenia.

 

Teraz po tesach wyszło mi, że już nie posiadam żadnych malarii we krwi, więc póki co jestem w miarę zdrowy...

piątek, 3 lipca 2009

Armia żab.

Przyjeżdżamy w nocy na sajt. Wysiadamy z samochodu, z budowy słychać jeden odgłos: rechot dziesiątek, jak nie setek, żab. W ogóle odgłosy nocy są tutaj zupełnie inne niż w Polsce. Nawet w tej Polsce mniej zabudowanej i mniej miejskiej. Podobnie ze zwierzyną. Lata tutaj tego pełno. A każde inne. Mnie to jeszcze nie spotkało, ale podobno są noce, kiedy jakichś takich niby muszek, niby ważek latają tysiące w powietrzu. A nasi znajomi Afrykanie łapią je za skrzydełka i zjadają. Takie surowe, naturalne. Albo jeszcze lepiej podsmażą na patelni. Wtedy dopiero jest smakołyk. Mniam!

Z Olą stwierdziliśmy, że jedną z oznak zasymilowania się w tym miejscu jest podejście do muchy (albo innego robactwa) w jedzeniu. Po miesiącu już od niechcenia wyjmuję takie ustrojstwo z mojego talerza, rzucam za siebie i wracam do jedzenia. Niestety na robactwie różnorodnośc tutejszej fauny się kończy. Spotkać jeszcze można psy, koty, krowy, owce i barany. Tyle z większych zwierzątek. Natomiast krowy czy kozy, najczęściej spotyka się na ulicach. Kilku chłopców z patykami w ręku leci za nimi i pogania do Juby, na targ.

Oczywiście trzeba w samochodzie wtedy grzecznie przeczekać, bo krowy mają pierwszeństwo. Ostatnio z pół godziny czekałem przed mostem, bo wojsko przepuszczało jakieś olbrzymie stado. A most nie jest za szeroki, za to koszmarnie długi jak na taki spacer z krowami.

Kiedyś wiozłem kolesia z ministerstwa. Pytał się, czy w Polsce też mamy krowy. Mamy. Na farmach i w oborach, nie na ulicach.

Army power

Ostatnio zaczęła się nagonka na wszystko co się porusza po drogach. Łącznie z naszymi samochodami oraz sprzętem wszelakim. Mam jechać z ciężarówką, na drugi koniec Juby, odebrać duży towar zakupiony przez nas. No to biorę żołnierzy do mojego LC, do ciężarówki, jeszcze kilku do innej ciężarówki, która ma materiały przywieźć ze sklepu. Ich zadanie to dobrze i groźnie wyglądać. Dowódca coś tam im krzyczy, a ci lecą do namiotów i wracają po kilku minutach w pełnym umunurowaniu, z kałachami, obwieszeni magazynkami i innym wojskowym sprzętem.

Wyruszamy z sajtu, mój LC prowadzi nasz 'konwój'. Pierwszy checkpoint, spoko, widzą żołnierzy, machają, żeby dalej jechać. Drugi. Ja mijam, za mną słyszę gwizdek na ciężarówkę. Wzywają kierowcę, dlaczego ma nie takie jak trzeba tablice. W tym czasie nasza mała armia wyłazi z naszych samochodów i podchodzi do punktu kontrolnego. Policjant kompletnie nie wzruszony dalej swoje. Musimy ściągać naszego człowieka mówiącego po arabsku, żeby wytłumaczył wszystko.

W między czasie próbuję ich przekonać, że przecież my dla rządu pracujemy. Słyszę odpowiedź: my też, i co z tego. Żołnierze nie są w stanie nam pomóc, bo przecież mają wyglądać tylko, nie negocjować. W końcu pojawia się Maurice i dogaduje się z policjantem. Jak zwykle poszło o kasę.

Jedziemy dalej, po drodze kilka razy chcą nas zatrzymać, ale widząc wojsko w każdym z pojazdów puszczają nas dalej. Na miejscu okazuje się, że nam się udało, ale dźwig, który miał załadować towar został aresztowany w Jubie. I dupa blada. Czekamy, aż firma załatwi nowy dźwig. Po jakimś czasem okazuje się, że znaleźli jeden, ale muszę z moją obstawą pojechać po niego, żeby i jego nie zatrzymali. Wycieczka w tę i spowrotem, mamy dźwig. Ale nasza ciężarówka za mała, towar się nie mieści.

No to znowu firma zamawia inną. Przyjeżdża flatbed, taka płaska ciężarówka. Towar się mieści, ale nie mają pasów, żeby go przyczepić. My mamy, ale na sajcie, pół godziny drogi stamtąd. Dzwonię, ok, przyjadą. Znów czekamy. W końcu mamy pasy, zaczepiamy wszystko i jedziemy. Podróż trwa koszmarnie długo, wleczemy się 5-10 km/h.

Oczywiście znów po drodze mijamy posterunki. Dwa razy nas zatrzymują, chcą łapówki, ale jednak wojsko pomoga w negocjacjach. W końcu docieramy do naszego sajtu. Długo po obiedzie, a mnie jeszcze jedna wycieczka czeka do Juby.

Potem 2 godziny wypłat z Olką. W ciągu dnia się jeszcze dowiedziałem, że jakaś Polka przyjechała z Bor do Juby i idziemy z nią na kolację. O 20 kończymy wypłaty, prysznic i znów w samochód. Do domu wracamy po północy.

Tak wygląda dzień w Jubie. Zaczyna się o 8, kończy po północy, nie nudzę się. Nie mam kiedy.

wtorek, 30 czerwca 2009

Boda Boda Bye Bye

Władze Juby postanowiły zrobić porządek z dwoma największymi koszmarami na drogach w Jubie: Boda Boda (motorki) i Matatu (busiki). Wczoraj po drodze do banku mijamy kilka checkpoint'ów. Sprawdzają, czy Boda Boda są zarejestrowane, jak nie, rekwirują. Parkingi przy stacjach policji są pełne motorów. Za to na drogach ich prawie nie ma. Widzimy jak muszynek jadący na Boda Boda po zatrzymaniu przez policję grzecznie zsiada z motoru i jeszcze pomaga im go wrzucić na ciężarówkę.

Podobny los spotkał matatu. Zatrzymywano te, które nie miały wykupionej licencji. Z każdego jeszcze jeżdżącego po Jubie, na widok policjanta wylatywała z pojazdu przez okno ręką z karteczką. Patrzcie, mam licencję, nie zatrzymujcie mnie, nie zabierajcie mojego źródła dochodu.

Co do Boda Boda, to podejście władz do nich ogólnie jest zabawne. Jakiś czas temu, rząd zakazał jeżdżenia na motorach przez dzieci. Policja nie zatrzymywała dzieci na motorach. Po prostu chodziła z kijami i jak jakiś małolat jechał na Boda Boda to zdzielała go tak mocno, że ten zostawał przy policjancie, a motorek jechał dalej.

Przy checkpoint'cie po naszej stronie mostu są dwa przejazdy: jeden ze szlabanem (sznurek) dla samochodów a drugi mniejszy dla Boda Boda. Jest jeden żołnierz, który często stoi przy samochodowej 'bramie' i leje motocyklistów patykiem w rodzaju bicza. A jak ci się zaczną awanturować, to jeszcze od reszty wojska dostają przysłowiowy wpierdziel.

Na ulicach widać poprawę momentalnie. Liczba motorów zmalała o jakieś 80%. A liczba szalonych Boda Bodzistów jest bliska zeru. Ustrój Sudanu Południowego ma jednak swoje zalety.

Karpackie :)

Wczoraj jechałem do Juby po jakieś części. Po drodze w ciężarówce, która akurat rozpakowywali, mignęło mi coś, co sprawiło, że zahamowałem i na wstecznym wróciłem obejrzeć to jeszcze raz. Tak! Nie przywidziało mi się, naprawdę z ciężarówki wypakowywali całe mnóstwo krat piwa Karpackie. W drodze powrotnej zatrzymałem się przy tym sklepie i spytałem o cenę. Nie znają. Szef przywiózł, kazał rozpakować, ale nie jeszcze nie wiedzą, po ile to. Może za godzinę, dwie.

No to pojechałem ponownie. Oczywiście pierwsze pytanie do szefa hurtowni: "Skąd? Jak?". Bo ja z Polski i to piękne, pierwsza polska rzecz w Jubie na sprzedaż. Tylko czemu nie ma Lecha, Króla, Żywca... Dowiedziałem się, że on nie ma, ale agent od którego to kupił ma jeszcze inne polskie piwa. Kupiłem u niego jedną skrzynkę za tą informację i pojechałem odwiedzić agenta.

Okazało się, że jeszcze mają Van Pur i jakiś inny szajs. Ale polski szajs. Z polskimi napisami na puszce. Szajs, który przebył kilka tysięcy kilometrów, z moje rodzinnego kraju, żeby podbijać Afrykę. Biorę od hurtownika numer telefonu, ma poza tym sprawdzić mi kilka innych cen. I zostawiam mój numer. Jak tylko będziecie mieli coś jeszcze s Polski, natychmiast telefon. Nie ma problemu, klient nasz pan. Agent handluje alkoholami, więc Polacy są dla niego wymarzonym klientem. I tak dorobiłem się własnego agenta handlowego ;)

Biały w sercu czarnego lądu.

Wszędzie, poza naszym kampem otaczają nas ludzie 'biali inaczej'. Czasem trafi się jakiś Arab, ale przeważająca większość to jednak murzynki. Teraz dopiero wiem, jak czuje się czarny w Polsce, gdzie nadal często budzi sensację. A jak ma biały w takim świecie?

Na pewno 1est traktowany na zupełnie innych zasadach niż rdzenni mieszkańcy tego kontynentu. Tutaj się wyróżniamy, z daleka nas widać. Biały wielu ludziom kojarzy się z bogactwem, bo przecież w czasach kolonialnych nie było w Afryce biednych białych. Na ulicach dzieci podbiegają, "Give me money, give me dollars", krzyczą za mną bez ogródek. Ciężko wytłumaczyć tutaj ludziom, że jestem tylko zwykłym pracownikiem, zarabiającym przeciętną pensję. Na całe szczęście turystyka tutaj jeszcze nie dotarła i nie ma setek nadzianych kasą Chińczyków czy Amerykańców, którzy będą uczyć murzynków, że biały kasę wydaje na prawo i lewo. No ale w zasadzie, to turysta nie ma tu kompletnie niczego do oglądania. Może poza biedą, może poza światem tak odmiennym od tego znanego.

W interesach bycie białym ani nie przeszadza, ani nie pomaga szczególnie. Często na dzień dobry dostaję ceny z kosmosu, ale gdy sprzedawcy zauważą, że nie jestem tutaj od wczoraj, szybko wracają do rzeczywistości. Natomiast wrażenie jakie tworzą biali przedsiębiorcy czy pracownicy dużych firm i organizacji powoduje, że w sklepach łatwiej się targować. Łatwiej o duże zniżki. Bo przecież my tu jeszcze będziemy długo, zrobimy dużo zakupów. Afryka uczy się pojęcia customer care, powoli i tutaj zaczyna się tworzyć gospodarka i kultura handlu tak dobrze nam znana z rodzinnych stron.

piątek, 26 czerwca 2009

Juba nocą.

Nocą Juba jest zupełnie inna od tej dziennej. Wszystko wygląda inaczej, ciężko odnaleźć tak poszukiwane przez świeżo upieczonego kierowcę punkty orientacyjne. Juba jest chyba jedną z niewielu stolic (autonomii, bo autonomii, ale zawsze), gdzie w nocy wszystkie drogi są nieoświetlone. No, może kilka lamp się znajdzie na drodze na lotnisko, ale to wszystko. Natomiast wtedy czuć jak to miasto żyje.

Dzielnice handlowe typu Konyo Konyo, czy też w zasadzie wszystko otaczające główne drogi, przywodzi na myśl miejscowość turystyczną nad morzem. Jest ciepło, tłumy ludzi chodzą po ulicy niczym po deptaku, palą się swiatła w przydrożnych sklepach i pubach. Palą się też ogniska, chociaż w tym wypadku są to na ogół góry śmieci, palące się, bo komuś przeszkadzały albo z powodu niedogaszonego fajka.

Małe stragany, nie posiadające prądu oświetlają swoje dobra na sprzedaż za pomocą świecy. Podobnie sklepy, w których akurat popsuł się generator. Wiele miejsc zmienia swoją działalność na czas wieczoru. I tak na przykład jak czekałem na Olkę dość długo u fryzjera, widziałem jak jeszcze za dnia kobiety zaczynają gotować, szykować jedzenie, aby wraz z zapadnięciem mroku mogły wystawić straganik z kolacją na sprzedaż. W tym wypadku (na ogól zresztą tak jest) była to gotowana wołowina z chipsami (takie frytki, tylko większe) i jakąś sałatką.

Kiedy wieczorem wchodziłem do hurtowni (czyli małe pomieszczenie wypełnione pudłami z różnymi dobrami), w której kupujemy wodę i piwo, ‘my friend’, który mnie bardzo lubi za duże ilości kupowanych rzeczy, jadł akurat injirę z mięsem (takie wielki, cienki placek, pochodzenia etiopskiego). Oczywiście zaproponowali mi spróbowanie, ale jako że jadłem to trochę wcześniej w restauracji, nie chciałem sobie psuć smaku domowym plackiem. Ogólnie ta potrawa nazywa się Gored Gored. Jest to dość ostro przyprawione mięso i do tego injira, która ma z pół metra średnicy. Sztućców się nie używa, odrywa się kawałek placka i nim bierze mięsko. Mniam!

Dodatkowo noc stwarza kolejny problem, mianowicie zamknięcie miasta. Jeśli wyjeżdżamy i mamy zamiar wrócić po 22, to trzeba oznajmić wojsku pinującemu miasta, że będziemy wracać później. Jak raz nie zrobili tego, to przed mostem spotkali żołnierza celującego w nich z AK. Oczywiście w załatwianiu takich rzey rejestracje rządowe niezwykle pomagają. Dzisiaj ponownie wybywamy na jakąś imprezę do UN, więc znów trzeba będzie udobruchać żołnierzy jakimś piwkiem. Albo wystarczy, że Ola z nimi pogada ;)

środa, 24 czerwca 2009

Technologią zachłyśnięta Afryka

Afryka jest miejscem, gdzie wszelkie nowinki technologiczne docierają z opóźnieniem. Ale jak już docierają, to na najwyższym poziomie, w pełni możliwości.

Brakuje tutaj podstawowych rzeczy, które wydawałoby się są nierozłączalnie związane z cywilizacją. Nie ma supermarketów (jest JIT, ale na polskie realia, to po prostu przerośnięty SAM), a już w ogóle marketów budowlanych, meblowych, etc. Brak jest McDonald'sa, KFC czy jakiegoś zagłębia knajpkowego, hurtownie to po prostu pomieszczenia w przydrożnych barakach (takie 6x8m) gdzie piętrzą się wody, piwa i mleka.

Natomiast jest telefonia komórkowa, jest IT, można kupić masę telefonów w milionie kiosków. Co ciekawe, wiele z tych telefonów to podróbki, nawet w Nairobi widziałem na wystawie obok się dwie Nokie o tym samym modelu, wyglądające zupełnie inaczej. Jest internet przez modemy GSM. I Afryka się tym zachłysnęła. Przeskoczyła kilka etapów rozwoju, jak Małysz kupując kabrioleta, ale teraz pod pewnymi względami dorównuje Europie. Albo prawie dorównuje.

Niestety internet opiera się tutaj na VSAT'ach, czyli łączności satelitarnej, co powoduje, że jest koszmarnie powolny (przypominają mi się czasy modemów, jak się cieszyłem że plik osiąga transfer 20 kB/s), a telefonia komórkowa działa nieźle tylko w ramach jednej sieci. Ci co ze mną gadali, to wiedzą, że jest kilka sekund opóźnienia.

Mimo to, na ulicach roi się od budek sprzedających airtime'y (czyli top up'y, czyli doładowania), bo tutaj nie wynaleziono telefonów na abonament. Przecież nie można ścigać kogoś o zapłatę rachunku, kto nie ma adresu. A adresów też za bardzo nie wynaleziono. Są powiedzmy dzielnice. A potem się pojawiają słowa typu: obok, naprzeciw, przed, za, kolejna w prawo, etc. Poprzedzają one nazwy, znane wszystkim, lub charakterystyczne: ministerstwo, UN, duży zielony sklep, popsuta ciężarówka, złamane drzewo...

A poza tym, roi się od ludzi, używających telefonów. Bo jak na tak słabo rozwinięty kraj, odsetek osób z telefonami jest całkiem spory. Ale murzynki uwielbiają się wszystko co świeci i błyszczy. Neony, diody, lampki... Im bardziej obciachowe i nie pasujące do siebie, tym lepiej. Jak mijam małą wioskę przed mostem do Juby, zawsze w jednym miejscu jest wystawiony wielki głośnik, który non toper nadaje muzykę.

Jak dla mnie tak mocno posunięta technlogia, w kraju, w którym nie ma nawet jednej elektrowni jest naprawdę wysokim osiągnięciem. Część miejsc używa krótkiej sieci enegetycznej zasilanej przez wielkie generatory, ale większość Juby jest oparta na małych, domowych agregatach prądotwórczych, często mniejszych od tych, których używaliśmy na paradzie...

wtorek, 23 czerwca 2009

Malaria

Ostatnimi czasy takim buzzwordem na naszym kampie jest 'malaria'. W tej chwili jestem jedną z dwóch czy trzech osób, które jeszcze jej nie zaznały, a obecnie choruje 5 osób. W szpitalach na dzień dobry zapowiadają, że panuje sezon malaryczny i to normalne w tej porze roku.

Sama malaria nie jest niczym strasznym, przynajmniej w porównaniu z tym, co przechodziła Nel podróżując razem ze Stasiem przez Afrykę. Medycyna poszła do przodu i teraz już się nie leczy chininą (a przynajmniej tutaj, w Polsce nadal jest jedynym dostępnym lekiem, terapia jest bolesna, długa i nieprzyjemna). Mamy do dyspozycji Coartem, Helfan (nawet ciężkie odmiany malarii leczy szybciutko), testy na malarię.

Malaria objawia się trochę jak grypa, co w połączeniu z faktem, że grypę to tu chyba równie cięzko dostać co w Polsce malarię, powoduje, że tę afrykańską chorobę można łatwo u siebie zdiagnozować. Wcześnie wykryta jest łatwiejsza do wyleczenia i łagodniej przechodzi.

Odmian malarii jest kilka, na ogół ludzie chorują na tą lżejszą, którą można samemu wyleczyć Coartemem. Jest też mocniejsza, która praktycznie zawsze kończy się pod kroplówką, a człowiek po wyjściu po nocy ze szpitala wygląda jakby walec po nim przejechał. Zresztą czuje się podobnie.

No cóż, złego licho nie tyka, więc na razie jestem bezpieczny. Nie wszystko co Afrykańskie jest warte spróbowania. ;)