piątek, 12 czerwca 2009

Piekło na równiku.

Siedzę na twardym kamieniu pod naszym gateway'em. Nade mną wznosi się wieża, po której tydzień temu latałem. Zdjęcia można obejrzeć na picasie. Gorąco jest strasznie, leje się ze mnie, w laptopie touchpad od temperatury odmówił współpracy i od pół godziny sprawdzam dziewczynom kursy różnych walut (PLN, USD, EUR, USX, SDG, AED) z różnych dat w ciągu minionych 2 miesięcy. Net w biurze ledwo działa, więc muszę bezpośrednio przy switchu siedzieć, żeby coś porobić. Net nie działa, bo była niedawno burza, jakiś tydzień temu. Ale potem naprawiłem. I chodził. Dopóki jakiś murzynek nie wpadł na pomysł mocniejszego przymocowania kabla sieciowego do drzewa i słupów za pomocą gwoździ. Więc teraz internet kuleje. A zajmowanie się zapotrzeniem, kiedy w ciągu godziny udaje się wysłać 3-4 maile jest conajmniej mało efektywne.

Wczoraj w końcu dostałem prawko. Dzisiaj rano miałem swój kurs dziewiczy po Jubie. Zabawnie się jeździ. Nie dość, że kierownica po prawej stronie, to do tego ostałem automat (ostatnio takim jeździłem z 5 lat temu) z rozwalonym lewym lusterkiem. Do tego prawo dżungli panujące tutuj na drogach daje się zauważyć dopiero siedząc za kółkiem. Co chwila mój samochód (czerwony Lan Cruiser - Toyota Prado) mijają boda boda, czyli motorki, których są tu setki. I to mijają z każej strony. I jadąc w każdą stronę. Często pod prąd. Są jeszcze dziesiątki matatu, które nagle hamują, żeby zabrać pasażerów (dzisiaj mi Osiro powiedział, że tutaj to jest taxi, w Kenii i Ugandzie nazywają się mamatu - ale to jeden ...), wymuszają pierszeństwo i ogólnie wkurzają wszystkich. Jadać cały czas czekam, aż usłyszę gwizek policjanta. Ale nie, udaje się tym razem, nie zatrzymują mnie, nie muszę dawać 20 SDG w łapę. Wracam na kamp i idę do biura popracować. Po chwili telefon, udało mi się 2 tylnie koła przebić. A przynajmniej uchodzi z nich powietrze, może już wcześniej były przebite? Opony są łyse, wyłażą z nich miejscami druty. Ale gdy zwracam na to uwagę, słyszę że na takich oponach jeszcze można sporo pojeździć.

Weekend upłynął dość imprezowo. W piątek urodziny Dominika - jak dla mnie do 12, podobno potem nawet potańczyli. W sobotę "uderzyliśmy na miasto" - czyli o Afexu, to jest taki hotelik tutaj. W końcu miejsce, gdzie białych jest więcej jak murzynków i bilard, w którego strasznie dawno nie grałem. Sławek nawet się zgodził o drinka zagrać, szkoda że dopiero później mu powiedziałem, że mam stół bilarowy w Polsce w domu. W niedzielę za to basenik. No, powiedzmy przerośnięta kałuża, na którą wstęp kosztuje 50 SDG (80 zł). Ale przynajmniej tutaj nikt się czepia, w przeciwieństwie do Polski, jak sobie piję piwko w basenie. I nawet popływać można, tak na 3 machnięcia delfinem.

A na tygodniu nic się nie działo wartego opisania, więc spadam, bo mi tyłek już od tego kamienia odpada. Sorki wszystkim, że zaczynam rzadziej pisać, ale nie dzieję się wiele wartego opowiadania, więc chwilowo przerwa. Ola miała rację, z czasem posty stają się coraz rzadsze...

1 komentarz:

  1. Ej nie zgadzam się! Dzieje się dużo, jak dla mnie za dużo:P tylko że pisanie o tym wymagałoby długiego wprowadzenia. A i tak niektóre rzeczy można zrozumieć dopiero po przyjeździe do piekła na ziemi zwanego też księżycem tudzież Jubą, stolicą państwa, które nie istnieje...

    OdpowiedzUsuń