wtorek, 19 maja 2009

First day...

Schodzimy do ladowania. W dole widac powoli swiatla ludzkich osiedli. Ale nie takie jakie znamy. Spodziewam sie jakiegos ladu, jakiejs zasady w rozlozeniu tych swiatelek, natomiast te miejscowosci w dole wygladaja jak niebo pelne gwiazd. Nawet nie wiadomo, gdzie przechodza drogi, chyba ze jakis samochód jedzie. A poza tym pustka. Wstaje swit, lecimy akurat na wschód, prosto na slonce. I w poblizu Nairobi nie ma zadnych pól, sama pustka z blizej nie okreslonymi konstrukcjami.

Lotnisko i korek

Bardzo mnie zdziwilo, ze port lotniczy Nairobi Jomo jest zaopatrzony w rekawy dokujace. A do tego jest duzy. Moze nie tak jak Amsterdam, ale od Okecia chyba wiekszy. Razem ze mna przez dlugasne korytarze przeciskaja sie Amerykance. Cale wielkie stado, wszyscy podnieceni mysla o czekajacym ich Safari. I wszyscy potrzebuja wizy. Ja tez. kolejka niesamowita urosla, godzina w plecy. Bagaz, kantor, Taksa. Pytam ile do hotelu YMCA - 1700. Stanelo na 1500. To jest jakies 20 dolców (w zasadzie to dokladnie tyle). Jedziemy. Pytam jak daleko. 20 kilometrów. Godzina drogi (kolejna w plecy), bo straszne korki. Ale mozna pogadac. O Polsce, o Kenii, o Papiezu (byl 2 razy w Kenii, Joseph doskonale pamietam). Próbuje sie pouczyc suahili, ale jedyne co teraz wieczorem pamietam to 'mimine Maciek'. Potem jeszcze troche pogawedki o panujacym w Kenii prawie. Na koniec umawiamy sie na Safari, jeslibym chcial, to wezmie dobry samochód i mnie przewiezie po okolicznych Parkach Narodowych. Po drodze jeszcze pytam, w trakcie rozmowy o korku w którym stoimy, czy maja swiatla na skrzyzowaniach. Maja, odpowiada Joseph. Ale zepsute w wiekszosci - dodaj po chwili. Co za tym idzie, ruchem zarzadza policja. Stoimy na skrzyzowaniu jako 2 samochód. 2 minuty. 5 minut. 10 minut. W tym czasie policjanci puszczaja krzyzujaca sie z nasza ulice, mimo, ze tam nawet nie ma korka za wiele. Na naszej ciagnie sie z kilometr.

Hostel

Joseph odprowadza mnie do recepcji, zostawia namiary na siebie (Safari i jakbym potrzebowal transportu w Nairobi). Z usmiechem podchodze do milej murzynki za lada "Hi, my name is Maciek Trawka, i have a reservation". Jeszcze kilka kilka chwil i w koncu wezme prysznic i poloze sie w lózeczku. "No, you don't". No i zonk. Szperamy w jej magicznej ksiazeczce, szukamy mnie. Jest cos, co moze mnie przypominac, zaczyna sie na Tra... Ale potem jest kompletnie nielogiczny ciag znaków. Dobra, "Wait, I will call my friend". No i dzwonie po wszystkich, których do których mam numer. Brak odzewu. Ide na Internet. Taniocha, 10 KES za 10 minut. Siadam do kompa i juz wiem czemu tak tanio: zeby cos zrobic, trzeba naprawde dlugo posiedziec. Gmail sie odpala w bólach po dobrych 7 minutach. O chacie zapomnij, nawet, nie pozwala mi maila wyslac. Trudno ide dalej dzwonic, na taras gdzie ludzie jedza sniadanie. Po kolejnym telefonie który mnie wita poczta glosowa, rzucam pod nosem cicha "Kurwe". Nie wystarczajaco cicha, slysze ze stolika obok "Dzien dobry!". Polacy. Zapraszaja mnie do stolika. Chwila rozmowy, co nas tu sprowadza. Sudan, Juba. I pada pytanie, czy jestem od Jamesa. Jaki ten swiat maly. Kaska tez jest od niego, jedzie niedlugo na pólnoc Kenii z pomoca humanitarna. Potem ma do nas dolaczyc w Jubie. Siadam z nimi, po skonczonym sniadaniu decyduje sie na pokój. Nie wiem ile osób ma do mnie dojechac. Jedna, wiecej? Biore dwójke, potem sie bedziemy martwic. Prysznic i spaaaaac.

Nairobi

Puk, puk, puk. Puk, puk, puk. No sie wyspalem, Pól godziny jakies... "Mr. Trawka, someone is waiting for you by the reception". Jeszcze zapomnialem dodac jednej ciekawej rzeczy, której sie od Josepha dowiedzialem. Tutaj praktycznie wszyscy mówia po angielsku. Lepiej, gorzej, ale sie dogadasz. Bez problemu. Przyjechal Krzysiek. Mial na nas czekac samochód, ale nie ma. Ktos nie dopilnowal czegos. No i nici z zakupów. Zamiast tego obiad i spacer po centrum Nairobi. Wielkie wiezowce poprzeplatane ruinami. W ruinach domów widac, ktos robi ogniska. W sklepie z pamiatkami sa ladne obrazki recznie malowane w stylu wlasnie takim afrykanskim. I rzezbione zęby wielblada. Ladne, dosc tanie, ale do Unii nie moge zabrac. Zakupy na kolacje i powrót do domu. Ogólnie to po 6 zaczyna sie sciemniac. I robi chlodno. To nie Sudan, tutaj sie chodzi w kurtce albo polarze. Do tego caly dzien byly chmury, pogoda idealna na przyjazd z zimnej Europy. Zobaczymy jak mnie pojutrze powita Juba.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz