poniedziałek, 20 lipca 2009
Boring life...
niedziela, 19 lipca 2009
- "Z imprezy, w końcu jest sobota!"
poniedziałek, 13 lipca 2009
Pora deszczowa
Niby nadchodzi I nadchodzi, ale jakichś szczególnych deszczów nie widać. Dopiero ostatnio tak dość mocniej popadało, że ogólnie to cały sajt nam zalało. Deszcze mają to do siebie, że powodują kompletny chaos na drogach. Bo jak wiadomo, po asfalcie woda spływa. Natomiast na drogach, które są złożone z piasku i kamieni, woda powoduje wypłukanie tego pierwszego. Do tego jak po takiej mokrej nawierzchni przejedzie coś ciężkiego, robią się niesamowite dziury. Z kolei wszystkie większe dziury stają się jeziorkami, a drogi gdzie są czarnoziemie zamieniają się w bagna. Bagna, w których nawet Land Cruisery potrafią utknąć jak to nam się dzisiaj prawie udało z Olką, gdy jechaliśmy na imprezę.
Dlatego też można powiedzieć, że drogi tutaj żyją własnym życiem. Jak przez 2 tygodnie nie pada, można się nauczyć dziur i śmiało jechać dzielnie je mijając. Natomiast po każdym deszczu drogi kompletnie zmieniają swoją topografię i bezpiecznych i szybkich szlaków trzeba szukać od nowa.
Może kiedyś dotrwamy do dnia, w którym droga do Gumbo będzie pokryta asfaltem i będzie można łagodnie dojehać do ‘domu’. Póki co, każda podróż to 15 minut potrząsania i bujania. O właśnie chyba gdzieś niedaleko jakaś mina wybuchła, bo coś zgrzmiało na wschodzie ;)
Malaria
Tydzień temu dopadła I mnie. Cały dzień czułem się jakoś słabo i zmęczony, po namowach dziewczyn pojechałem do szpitala na test. Do szpitala, w którym prawie codziennie bywam z jakimiś naszymi pracownikami. Tym razem sam jako pacjent. Szybki test i czekamy na wyniki. W pół godziny można skoczyć do jedynego w Jubie marketu – JIT’a.
Są wyniki. Pozytywne. Czyli jednak i mnie dopadła malaria. Idę do lekarza, każe brać Coartem i jakieś antybiotyki. Do tego mi jeszcze całą masę tabletek przepisał. Oczywiście to było w sobotę, 4 lipca, więc w Jubie było kilka imprez o temacie Independence Day. Toteż moja kuracja musiała poczekać jeszcze jeden dzień. Bo ogólnie, to nie wolno mieszać leków na malarię z alkoholem, bo ma to złe skutki.
Sama malaria nie jest taka straszna. Oczywiście poza tym, że nie leczona zabija. Ale w początkowej fazie przypomina mocną grypę. Natomiast leki na nią, to jest dopiero sieczka. 2 dni wyjęte z życiorysu, zaniki pamięci, w nocy dreszcze, gorączka i pocenie się wiadrami.
Coby nie było za łatwo, drugiego dnia mojej trzydniowej kuracji (najgorszy dzień jeśli chodzi o leczenie malarii) padł satelita. Toteż 2 kolejne dni spędziłem na próbach naprawienia talerza, które w końcu po wielu kontaktach z Turcją i Kenią zakończyły się sukcesem. Ale siedzenie w czasie malarii w kontenerach z serwerami, gdzie panuje temperatura około 10 stopni Celcjusza, nie jest optymalnym sposobem leczenia.
Teraz po tesach wyszło mi, że już nie posiadam żadnych malarii we krwi, więc póki co jestem w miarę zdrowy...
piątek, 3 lipca 2009
Armia żab.
Z Olą stwierdziliśmy, że jedną z oznak zasymilowania się w tym miejscu jest podejście do muchy (albo innego robactwa) w jedzeniu. Po miesiącu już od niechcenia wyjmuję takie ustrojstwo z mojego talerza, rzucam za siebie i wracam do jedzenia. Niestety na robactwie różnorodnośc tutejszej fauny się kończy. Spotkać jeszcze można psy, koty, krowy, owce i barany. Tyle z większych zwierzątek. Natomiast krowy czy kozy, najczęściej spotyka się na ulicach. Kilku chłopców z patykami w ręku leci za nimi i pogania do Juby, na targ.
Oczywiście trzeba w samochodzie wtedy grzecznie przeczekać, bo krowy mają pierwszeństwo. Ostatnio z pół godziny czekałem przed mostem, bo wojsko przepuszczało jakieś olbrzymie stado. A most nie jest za szeroki, za to koszmarnie długi jak na taki spacer z krowami.
Kiedyś wiozłem kolesia z ministerstwa. Pytał się, czy w Polsce też mamy krowy. Mamy. Na farmach i w oborach, nie na ulicach.
Army power
Wyruszamy z sajtu, mój LC prowadzi nasz 'konwój'. Pierwszy checkpoint, spoko, widzą żołnierzy, machają, żeby dalej jechać. Drugi. Ja mijam, za mną słyszę gwizdek na ciężarówkę. Wzywają kierowcę, dlaczego ma nie takie jak trzeba tablice. W tym czasie nasza mała armia wyłazi z naszych samochodów i podchodzi do punktu kontrolnego. Policjant kompletnie nie wzruszony dalej swoje. Musimy ściągać naszego człowieka mówiącego po arabsku, żeby wytłumaczył wszystko.
W między czasie próbuję ich przekonać, że przecież my dla rządu pracujemy. Słyszę odpowiedź: my też, i co z tego. Żołnierze nie są w stanie nam pomóc, bo przecież mają wyglądać tylko, nie negocjować. W końcu pojawia się Maurice i dogaduje się z policjantem. Jak zwykle poszło o kasę.
Jedziemy dalej, po drodze kilka razy chcą nas zatrzymać, ale widząc wojsko w każdym z pojazdów puszczają nas dalej. Na miejscu okazuje się, że nam się udało, ale dźwig, który miał załadować towar został aresztowany w Jubie. I dupa blada. Czekamy, aż firma załatwi nowy dźwig. Po jakimś czasem okazuje się, że znaleźli jeden, ale muszę z moją obstawą pojechać po niego, żeby i jego nie zatrzymali. Wycieczka w tę i spowrotem, mamy dźwig. Ale nasza ciężarówka za mała, towar się nie mieści.
No to znowu firma zamawia inną. Przyjeżdża flatbed, taka płaska ciężarówka. Towar się mieści, ale nie mają pasów, żeby go przyczepić. My mamy, ale na sajcie, pół godziny drogi stamtąd. Dzwonię, ok, przyjadą. Znów czekamy. W końcu mamy pasy, zaczepiamy wszystko i jedziemy. Podróż trwa koszmarnie długo, wleczemy się 5-10 km/h.
Oczywiście znów po drodze mijamy posterunki. Dwa razy nas zatrzymują, chcą łapówki, ale jednak wojsko pomoga w negocjacjach. W końcu docieramy do naszego sajtu. Długo po obiedzie, a mnie jeszcze jedna wycieczka czeka do Juby.
Potem 2 godziny wypłat z Olką. W ciągu dnia się jeszcze dowiedziałem, że jakaś Polka przyjechała z Bor do Juby i idziemy z nią na kolację. O 20 kończymy wypłaty, prysznic i znów w samochód. Do domu wracamy po północy.
Tak wygląda dzień w Jubie. Zaczyna się o 8, kończy po północy, nie nudzę się. Nie mam kiedy.