czwartek, 28 maja 2009

Fotos!

Manchester niestety przegrał. Wprawdzie kibicowałem im tylko na przekór reszcie Polaków, ale zawsze. Mecz oglądaliśmy w czymś, co możnaby nazwać Studio Juba. Aż mi się łezka w oku zakręciła, gdy zobaczyłem rzutnik podłączony do anteny przez telewizor i rozłożone na dużej sali ze 100 krzeseł :) Komuś się udało załatwić, żeby ludzie z naszej budowy mogli obejrzeć meczyk w Hotelu w Jubie w dużej sali konferencyjnej. Jechaliśmy tam na kilka tur. Iwona z Wojtkiem widzieli, jak jakiś matatu (busik) nie ustąpił miejsca ciężarówc z żołnierzami. Ci go zatrzymali, wyjęli zza kierownicy i delikatnie mówiąc pobili. Jak już pojechali, koleś się podniósł cały uchachany, wsiadł do samochodu i pojechał dalej. W tym kraju ciężko się doszukać jakiegoś elementu normalności.

Dzisiaj pojechaliśmy z Kiwi, Wojtkiem i geodetami do Dorodo, gdzie będziemy budować szkołę. Z tej małej wioski pod Jubą bierzemy piasek na budowę i zamiast im płacić, wybudujemy szkołę. Konkretnie drugi pawilon szkoły, bo jeden (4 klasy) już jest. Na miejscu wygląda, jakby szkoła była po środku niczego. W około tylko drzewa i łąki. W przejściu leży jakiś chłopaczek, który opiekuje się krowami pasącymi się za budynkiem. Po dokładniejszym obejrzeniu okolicy, kilkaset metrów dalej widać między drzewami domki z wioski. Geodeci się biorą do pracy, a my z nudów łazimy po okolicy, aż w końcu siadamy w cieniu drzewa i nudzimy się.

Po kilkunastu minutach przybiegają małe dzieciaki z wielką oponą i piłką. Stoją koło nas i uważnie obserwują to trójkę muzungu (nie wiem jeszcze jak jest 'biały' po arabsku) , to geodetów przy pracy. W końcu Osiro (majster z Kenii) zaczyna grać z nimi w piłkę. Maluchy chętnie się dają fotografować i są bardzo z tego zadowolone, że biały turysta robi im zdjęcia. W końcu wracamy spowrotem, do miasta brudu i smrodu.

A Afryka poza granicami Juby jest śliczna. Nie ma śmieci, nie śmierdzi, jest zielono i pięknie. Dzikich zwierząt wprawdzie nie było, ale Kiwi dopatrzyła się gołego murzyna nad rzeką i bardzo ją to ucieszyło. Wszędzie rosną gwiżdżące akacje (te drzewka mają jakieś czarne orzechy, w których siedzą mrówki i gwiżdżą - efekt jest niesamowity).

A teraz pora na kilka fotek, bo mi się nie chce już pisać. Dodam jeszcze, że wczoraj i dzisiaj odwiedził nas sam minister, a niewiele brakowało i pojawiłby się nawet prezydent, który był w pobliżu. Z ciekawszych rzeczy jeszcze przeżyłem ostatnio tropikalny deszczyk. Jak na Europę, byłby to solidny opad, ale tutaj mówili, że "pokropiło". Burza jak przeszła nad naszym obozem (zanim przyjechałem) to przestawiła 2 namioty na środek placu. Na szczęście wszyscy byli na budowie, więc nikomu się nic nie stało.

Fotki wrzucę w kolejności robienia, bo nie chce mi się z ego historyjki układać.

Kiwi oddała samochód do Philipo (szef kierowców) żeby jej porządne głośniki zamontował w Jubie. Ale on poszedł krok dalej i efekt widać poniżej. To złote, to jest pudełko na chusteczki, które według Sławka bywają bardzo potrzebne w samochodzie ;)



A tak niestety wygląda większość Juby...


Kiwi i Osiro rysują plany budynku :P
Albo coś innego sobie pokazują :)


I Kiwusia teraz myśli usilnie nad czymś...


Pod drodze do Dorodo trzeba minąć rzekę/myjnię samochodową.



A tu lokalne chłopczyki grają w gałę. Chcemy im zrobi boisko, bramki i kupić buty i koszulki z napisem "FC Dorodo" ;)
Tym dzieciakom nie potrzeba wiele do szczęścia...







Droga powrotna, wieś i bananowce (wiecie, że bananowce to jest bylina? żyją tylko 1-1,5 roku i jak urośnie kiść bananów i się je zerwie, to umierają?). A koza to jest piękny przykład so called symbiozy :)





To jest droga, którą mijamy po drodze. Masło maślane... Po drugiej stronie samochodu kończy się po 100 metrach. I tak stoi nie używana, nie robiona (bo chyba powinni na to asfalt wylac?). Tak, wiem, ostatnio zajmuję się budownictwem...


Kałuże się zdarzają, szczególnie po deszczu. A Kiwi kilka godzin wcześniej dała swój samochów do mycia :)


Tutaj widać kawałek Konyo Konyo, tak zwanej dzielnicy handlowej. Ale ludzie tam nie zawsze lubią, jak im się zdjęcia robi.



Jak wspominałem, przy wyjeździe z Juby jest 'granica', gdzie trzeba oclić wwożone towary. Przed nią zawsze stoi cała kolejka ciążarówek.


Już prawie przed samym naszym sajtem jest osada IDP (Internally Displaced People, czyli uchodźcy wewnętrzni). Na jesień, gdy po porze deszczowej wszystkie trawy i inne takie roślinki są strasznie wysokie, w ogóle tam niczego nie widać.


A po drugiej stronie widać początki rolnictwa pod Jubą :)


Tutaj faktycznie chodzą kobitki nosząc wszystko na głowie. Dzisiaj widzieliśmy z Kiw, jak kobieta niosła bęczkę taką wielką, ze 30 litrów na głowie. Zawsze myślałem, że to taki stereotyp.


Szpital w Gumbo (czyli dzielnicy czy części przedmieści gdzie sie budujemy). Klinika, gdzie nasi robotni chodzą diagnozować się na malarię. Jak widać poziom ichniejszego marketingu leży. Szczególnie w Saterday. Większe i lepsze billboardy są tylko polityczne, popierające rządzących.


I na koniec nasz sajt, po kolei widać Batch Plant, zakład steelfixer'ów i minist

środa, 27 maja 2009

Few days

W Sudanie pracuje się od 8 do 20-21. Przynajmniej ludzie robiący projekt. A czasem i dużej. Polscy pracownicy pracują w sumie 8 godzin na dobę. Sudańczycy nie pracują w ogóle. Są policją, wojskiem, klawiszami w więzieniu. Pracują tu zagraniczni. Kenijczycy i Ugandyjczycy na budowie. Arabowie prowadzą sklepy. W prawdzie na budowie, ciężko to nazwać pracą. Widziałem zdjęcia, jak 3 Polaków pokazuje naszym murzyńskim robotnikom, że betoniarkę można we 3 obsługiwać. A nie we dwudziestu. Popracowali przez godzinę jak trzeba, a potem znów ich 20 to robiło. Ze wszystkim jest tak. Nauczysz ich czegoś, porobią to jak trzeba przez godzinę - dwie i wracają do poprzedniego sposobu.

W połączeniu z problemami logistycznymi w Sudanie (powiem tylko, że Sudan nie ma żadnego przemysłu), powoduje to, że budowa wlecze się niemiłosiernie. W Polsce wyśmiano by taką firmę budowlaną. Ale w Sudanie, oficjele są zaskoczeni, jak nam szybko to idzie. Że budynek rośnie w oczach. Chłopaki z Polski opowiadają, że jak robili na Cyprze, na początku wkurzali się na nich, że piją. Na przykład piwo na budowie. Oprócz nich, było tam mnóstwo Filipińczyków (jako tania siła robocza). Ale po jakimś czasie, ich szef stwierdził, że 3 podpitych Polaków, potrafi zrobić więcej, niż 20 Filipińczyków. Jednak Polak potrafi ;)

Wczoraj wieczorem pogadałem sobie z moim tymczasowym współlokatorem z namiotu - Edim. Przyjechał z Nairobi na kilka dni i zajmuje się IT. Nie wiem nawet czym dokładnie. Wiem już, co warto odwiedzić w Kenii. Bo w Sudanie nie bardzo jest co oglądać. Tutaj nawet nie ma dzikich zwierząt, bo wybito je w czasie 30-letniej wojny domowej. A jak nie, to pewnie wyleciały w powietrze na minach. Min jeszcze nie widziałem, bo jeszcze nie byłem poza Jubą. Ale jutro wraca Maurice i w końcu dostanę prawko jazdy. Chociaż jak patrzę, jak tu się jeździ, to nie bardzo mi się spieszy do tego. Szczególnie, że kierownice w naszych samochodach są po prawej stronie. Ruch zresztą też jest prawostronny. Jeden z wielu paradoksów tego kraju. Innym jest to, że Sudan ma spore złoża ropy naftowej. Ktoś tam ją wydobywa (jedyne źródło dochodu tego kraju) i sprzedaje. Ale w samochodach i generatorach używamy benzyny importowanej z Kenii na przykład.

Zastanawia mnie w tym momencie, jakim cudem tutaj są takie ceny jakie są. Benzyna na przykład kosztuje 2,8 SDP, czyli jakieś 4 zł. Piwo w puszcze - 5 SDP. Natomiast fajki 1 SDP, czyli 1,5 zł. Poza tym wszystko jest droższe. Bardziej nam się opłaca importować na budowę z Sudanu czy ze Stanów, niż kupować na miejscu. Już pomijając, że stan zaopatrzenia w Jubie jest bardzo płynny. Czasem czegoś jest od groma, zaraz potem nigdzie nie można dostać. Filtry do generatorów, których kilku ludziom nie udało się znaleźć nigdzie w Nairobi (a tam mają sporo sklepów, składów, hurtowni), w Jubie są do dostania. Chociaż ceny są dużo wyższe.

Na generatory tutaj pracuje wszystko. Tutaj nie ma żadnej elektrowni. Kiedyś się pojawił pomysł, żeby na Białym Nilu wybudować tamę, taką jak ma na przykład Uganda, ale Egipt się nie zgodził. Faktycznie, z tego co pamiętam, tama w Ugandzie nieźle namieszała w rolnictwie kreju faraonów.

A wracając do Ediego, dowiedziałem się sporo o historii i sytuacji polityczno-ekonomicznej okolicy. Na przykład Kenia jest tutaj najbardziej rozwiniętym krajem. W Afryce lepsze są tylko RPA i Egipt. I nikt nie lubi Kenijczyków. Edi tłumaczy, że to dlatego, że są agresywni biznesowo. korzystają z każdej okazji. Ale fakt, braku obrotności im nie można zarzucić. U nich dalej działa system podobny do tego kupieckiego w średniowieczu. Nie mam czegoś, postaram się załatwić. Poszukam dla Ciebie, bo jesteś moim klientem. Oczywiście, za fatygę zgarnę prowizję. Jak byliśmy w sklepie u P.D.'iego, kilka razy jak czegoś nie było, mówił że zaraz nam przyniesie do pokazania i wysyłał jakiegoś chłopaczka po okolicznych sklepach. Czyniło to nasze zakupy o wiele prostsze. W Polsce, jak czegoś nie ma w sklepie, to trudno. Przykro mi proszę pana, ale proszę szukać dalej. Tutaj jak potrzebowaliśmy łożysko do pompy, zagonił jakąś dziewczynę, żeby dzwoniła po wszystkich sklepach, które mogą to mieć. Mimo że to był sklep budowlany. Kupiliśmy tam również opony do koparki, których nam się nie udało znaleźć. Również z innego sklepu.

Kenia poza tym, że sama ma swoje problemy, stara się pomóc okolicznym krajom. To w Nairobi prowadzono rozmowy pokojowe, które zakończyły wojnę domową. To Kenia była mediatorem. To Kenia wysłała wojska pokojowe jak był jakiś tam konflikt w okolicy. Ale i Kenii 2 lata temu uwczesny prezydent zrobił przekręt przy wyborach. Wtedy to zginęło 1500 osób i spory kawałek Kenii spłonął w czasie walk. Obecny premier, który przegrał wtedy wybory, zgodził się na podzielenie rządu i parlamentu na pół. I teraz z 210 posłów, każdy z nich ma po 105. Również mają po połowie ministerstw. Za 3 lata kolejne wybory, na które wielu czeka ze zniecierpliwieniem.

Barack Obama pochodzi z Kenii. Podobno w naszej firmie pracuje jakiś jego krewny czy szwagier kogoś tam. W Afryce więzy rodzinne są bardzo ważne. Przynależność do jakiegoś plemienia, jest dużo ważniejsza niż bycie obywatelem jakiegoś Państwa. Plemię Ediego (nazwy wybaczcie niestety nie powtórzę) jest na obszarze zajmowanym przez 3 państwa. Kenia, Uganda i Tanzania. A plemiona się w Afryce nie lubią. Kapuściński w "Hebanie" pisał (a wczoraj Edi potwierdził), że to jest największy problem Afryki. Przyszła Europa, skolonizowała i podzieliła kontynent na państwa. I teraz plemiona są podzielone między państwami, a państwa zawierają różne plemiona. Często nie lubiące się. W Kenii tylko jedno plemię, Masajowie, ma prawo nosić broń. Zawierają też na swoim terenie różne religie. Te z regóły się nie lubią. Na przykład Sudan. Północ arabska a południe chrześcijańskie. No i efekt jest łatwo przewidzieć. Mało tego, poszczególne plemiona w Kenii można łatwo rozróżnić. A jest ich 42. Może nie my, ale oni potrafią. Różnią się kolorem skóry (sic!), akcentem. Coś jak u nas Ślązaków można rozpoznać (pozdro Czechu! :)).

Dzisiaj mecz, a my, jako kochani pracodawcy, zapewniliśmy naszym robotnikom możliwość wyjazdu na mecz do miasta autobusikiem. Prawda, że jesteśmy super? :) A Barcelona przegra (pozdro, Kiwi! :P)

poniedziałek, 25 maja 2009

Poniedziałek rano

No i zaczyna się dzień pracy. Na śniadanie dostaliśmy jajka (jajka są tu codziennie). Pierwszy miesiąc były tylko gotowane, ale Kiwi niedawno nauczyła kucharza, co to jajecznica i jajko sadzone, więc jest jakieś urozmaicenie.

Nie bardzo sobie mogę znaleźć dobre miejsce do spania, bo u mnie w namiocie bez klimy jest za gorąco, za to w innych namiotach za zimno dla odmiany. Ale podobno kwestia przyzwyczajenia (do jednego i drugiego), chociaż namiot Krzyśka ma ten plus, że tam nic po człowieku nie łazi całą noc ;)

8:30, pora popracować. A, tak w ogóle, jeśli ktoś jest ciekaw co tu będę robił, to będę się zajmował zaopatrzeniem od strony częsci i sprzętu (Iwonka odpowiada za piasek, beton i takie takie).

niedziela, 24 maja 2009

Niedziela

Niedziela jest to jedyny dzień, w którym nie pracujemy. Można na przykład zrobić sobie pranie albo pomyśleć jak ulepszyć swój namiot. Bo w namiotach mamy tylko 2 łóżka w namiotach na dzień doby i tyle. Ja natomiast dzisiaj byłem zawieźć Jamesa (naszego szefa) do domu ministra i na lotnisko. Trzeba przyznać, że jak na standardy dżubiańskie, to dzielnica rządowa, w której mieszkają wszyscy notable jest wypasiona. Jak na standardy polskie, to takie pokomunistyczne osiedle trochę przerośniętych domków jednorodzinnych. Ale oczywiście wszystkie drogi tam są asfaltowe. Natomiast wykonanie domu i okolicy domu ministra (tego, dla którego budujemy ministerstwo) pozostawia dużo do życzenia. Wszystko jest jakieś takie niedokończone. Mury, mimo że niedawno zbudowane, są już popękane i zniszczone. Zresztą, podobnie jest z naszym biurem (mały murowany domek - 2 pokoje i kibelek), które budowali dla nas Sudańczycy - tynk odpada, nie wszystko jest skończone, w ubikacji/prysznicu nie ma światła. Takie african style.


W drodze powrotnej zahaczyliśmy o 'dzielnicę handlową' (czytaj bazar) żeby jakieś owocki kupić. Czułem się mniej więcej tak, jak murzyn, który 10 lat temu poszedłby do jakiejś knajpy na wsi. Wszyscy w okół patrzyli na mnie z wielkim zdziwieniem, co tutaj biały robi. Bo przecież oni zawsze się tylko zatrzymują przy drodze i kupują niemal że z samochodu. Natomiast na bazarze syf i smród był nie do opisania. To mniej więcej jak w zoo, w niektórych stajniach śmierdzi strasznie, to tam trzeba to razy 3 przemnożyć i dodać smród starego mięsa i chyba nawet jakiegoś trupa... Do tego miliony much, siadające na wszystkim, szczególnie na owocach, które są sprzedawane na co drugim straganie.

Potem jeszcze tylko fryzjer i piwko kupione po drodze w hurtowni (bagatela 5 sudanisów za Heinekena - jakieś 8 złotych). Ceny w tym mieście nędzy i biedy są kosmiczne. Pewnie dlatego zjeżdżają tutaj ludzie z Ugandy, Etiopii czy Kenii do pracy, bo tubylcy pracują tylko jako policja albo wojsko. Przyjezdne są nawet prostytutki, które stoją na ulicach albo jeżdżą z klientami na tyle ich motocyklów.

Niedziela to też dzień, kiedy można coś dobrego zjeść, bo wtedy nasz kucharz kenijski ma wolne i sami sobie gotujemy. A teraz przyszedł kucharz i czekamy strasznie długo na jakiś posiłek. Teraz jeszcze kolacja, piwko i spać, od jutra się zaczyna robota.

Na tygodniu pijemy po flaszce, w soboty normalnie.

Takimi mniej więcej słowami powitała mnie ekipa budowlana z Polski. Ogólnie jest tu kilkoro Polaków, głównie majstrów różnego rodzaju, który rządzą pracującymi na budowie Kenijczykami i Ugandyjczykami. Bo tutaj Sudańczycy prawie nie pracują. Jeśli już, to są policjantami albo żołnierzami. Za to są tutaj dość wysokie zarobki w porównaniu z sąsiednimi państwami. Więc w Sudanie nie tylko wszystkie artykuły są z importu, ale nawet ludzie.

Dzisiaj rano pojechaliśmy odwieźć Oleńkę na lotnisko (leci sobie na urlop do Kenii - Nairobi, Mombasa), potem zawieźć robotnika chorego na malarię do szpitala, potem ogarnąć człowieka od klimatyzacji, bo nam się zepsuła w batch plancie, potem do sklepu (Supermarket JIT, wyglądał nawet dość europejsko), potem jeszcze z jednym robotnikiem do swojego rodzaju afrykańskiego odpowiednika Western Union, gdzie przelał pieniądze do Kenii i do domu. Tu się dowiedziałem, że w najbliższym czasie czeka mnie inwentaryzacja sprzętu jaki posiadamy, a potem jeszcze James (nasz szef, Kenijczyk) dorzucił mi instalację kamer na sajcie (jakieś 10 kamer rozrzuconych po całym terenie, łącznie z słupem - nadajnikiem GSM).

Pod koniec dnia przyszła do nas żona jednego z żołnierzy, ładnie zakrwawiona. Podobno skaleczyła się butelką, ale rana była dość głęboka, a Krzysiu jest naszym obozowym medykiem i przychodzą do niego wszyscy z wszelkimi problemami. A co do obozu, to jest to jakieś 14 namiotów, kuchnia, stołówka, szalety i zagródka w której sobie biegają kury. Jeszcze mamy na obozie kózkę, którą Iwonka dostała na urodziny.

A teraz wracam do obozu, bo w końcu sobota ;)

Juba, Sudan

Juba z lotu ptaka przypomina bazar na stadionie 1000-lecia. Tylko duzo wieksze. W zasadzie cala Juba wyglada jak jeden wielki bazar. Praktycznie wszystko tutaj to sa kontenery, namioty albo parterowe budynki. Lotnisko wyglada jak troche przerosnieta stacja benzynowa.

Wysiadam z samolotu i uderza mnie fala goraca. W koncu czuje sie jak w Afryce. 40 stopni, zar sie leje z nieba, a Krzysiek mnie pociesza, ze "chlodno dzisiaj". Po wypelnieniu wniosku wjazdowego czekamy na bagaz. Zamiast tasmociagu z bagazami, podjezdza ciezarówka spod samolotu z której obsluga lotniska wyrzuca (tak, wyrzuca) bagaze. Potem kontrola bagazu. Na walizkach (niektóre przegladaja) celnicy kreda pisza 'OK'. Dalej i tak nikt tego nie sprawdza, a na parkingu czeka juz na nas Wojtek i wita mnie slowami 'Welcome to hell'. Nie chodzi mu tylko o temperature, ale o tym za chwile. Pakujemy sie pod czujnym okiem kilku maloletnich chlopców, którzy kreca sie niebezpiecznie blisko naszych bagazy. I jedziemy.

Dopiero teraz moge zobaczyc, jak wyglada Afryka. Jedziemy Landcruiserem, a i tak rzuca jak na karuzeli. Asfaltowej drogi sa trzy odcinki w Jubie: na lotnisko, do prezydenta i gdzies w centrum. Bajzel panujacy na drodze odzwierciedla jej stan. Kazdy jezdzi jak chce, nikt sie nie przejmuje pierwszenstwami, a do tego ulice sa pelne dzieciaków na motorkach. Najczesciej wlasnie ich mozna zobaczyc przy drodze po wypadku. Poza tym jezdzi sie stosunkowo bezpiecznie, bo rzadko mozna przekroczyc 20-30 km/h.

Po obydwu stronach roi sie od malych sklepików i straganów. Czasem w jakims baraku mozna zobaczyc sklep z laptopami. Mnóstwo ludzi albo łazi ulicami (kompletnie nie zwracając uwagi na jeżdżące samochody), albo przesiaduje w cieniu drzew. Co chwilę mija nas samochów UN. Podobno można tutaj znaleźć niemal wszystkie jednostki ONZ. Niosą pomoc, szkolą policję i wojsko i wożą się białymy jeepami z wielkimi napisami UN. Kilka razy również mijamy stado krów, które sobie idzie jak gdyby nigdy nic. A krowy afrykańskie (albo raczej byki) mają długaśne rogi, czasem sięgające nawet metra.

Wyjeżdżamy z Juby, a przynajmniej z centrum. Za rzeką coś a'la granica - żeby wnieść towary spoza Juby na handel trzeba zapłacić cło. Ogólnie tutaj trzeba dużo płacić. Szczególnie policji. Philipo, kierowca, opowiadał mi, że UN teraz szkoli policję. Uczy ich, że nie wolno na dzień dobry strzelać do ludzi, a potem pytać kto jest winny. Teraz są areszty, sprawy w sądzie. Kiedyś jak policjant oskarżył kogoś o przestępstwo, sąd tylko skazywał, nie ważne czy oskarżony był winny czy nie. Teraz jest dochodzenie i rozprawa sądowa. Prawie jak w Europie.

Ale wracając do płacenia policji. W Sudanie biały człowiek jest traktowany jakby nie miał żadnych praw. Jak weźmiesz udział w wypadku to Twoja wina. Jak coś się stanie, to Twoja wina. Policja bardzo chętnie zatrzymuje kierowców i wymusza na nich mandaty. Za wszystko. I nie ma tutaj jakiegoś kodeksu czy taryfikatora. Wojtek dostał mandat za jeżdżenie samochodem w koszulce bez rękawków. Kogoś tam capnęli za jazdę z otwartym oknem czy też za wystawioną przez okno rękę. My i tak mamy lepiej, jako że jeździmy wozami na rządowych blachach. Ale nawet to nie zawsze pomaga. Nawet jak Wojtek jeździł z pismem z ministerstwa, to i tak wyciągali łapówki.

Philipo dał mi jeszcze jedną ciekawą radę: jeśli jadę samochodem i widzę, że się strzelają, żebym zawrócił. No tak, sam bym na to nie wpadł.

W końcu dojeżdżamy do naszego sajtu. Site to jest teren budowy i jest o wiele większy niż się spodziewałem. Na terenie, oprócz budowy, znajduje się obóz nasz i budowlańców z Kenii, biuro w którym właśnie siędzę z netem, batch plant (czyli fabryka betonu), magazyny, warsztaty cieśli i steelfixer'ów (ci, co robią zbrojenia), namioty wojska, które nas pilnuje i najważniejsze, czyli Gateway. Jest to łącze satelitarne Ericcsona, które podobno na cały Sudan dostarcza internet.

Na dzień dobry wysłali mnie po zakupy, jakieś bułeczki i mleko trzeba było kupić, ale niestety po to trzeba jechać kilka kilometrów. Europejskie prawko tutaj nie działa, a gościu, który załatwia prawka, wizy i inne formalności pojechał na urlop, więc na razie jeżdżę jako pasażer. Jak wróciłem i zjadłem kolację, chciałem update'ować tego bloga, ale niestety Kiwi dość szybko do mnie zadzwoniła, żebym przychodził, bo 'patrzą tęsknym wzrokiem na moje torby'...

sobota, 23 maja 2009

Lecimy do Sudanu - w koncu!

Czwartek minal standardowo: sniadanie, taksa na zakupy, zakupy w sklepach budowlanych, powrót do domu z jakims obiadem po drodze i holiday. Natomiast wieczorem sie okazalo, ze jeszcze raz trzeba dzisiaj podskoczyc do sklepu PD'iego. Do rana lista zakupów wzrosla do kilku pozycji i jeszcze nawet w czasie pobytu w United Engineering Suplies do nas dzwonili z kolejnymi rzeczami.

Do tego musielismy zabrac ze soba samolotem (nie moglo czekac na transport samochodowy w przyszlym tygodniu) 55 par rekawiczek i 4 olbrzymie dluta do mlota pneumatycznego. Taksówkarz mial nas zabrac do sklepu na pól godzinki i potem na lotnisko, ale skonczylo sie na tym, ze 2 godziny czekalismy na wiertla. Odprawa poszla prawie bez problemów (180 baksów doplaty za nadbagaz) i juz lecimy, podziwiajac z lotu ptaka chmury nad Kenia...

środa, 20 maja 2009

3 dzien

Znów zakupy, lunch z Krzyskiem i Belinda, potem kolejne zakupy, tym razem na bazarze motoryzacyjnym. Mnóstwo dracych sie tubylców, szczególnie ze obok jest baza matatu (busików). Potem jeszcze zakupy i koniec dnia...

3 tygodnie temu, zastanawialem sie jeszcze, skad skombinowac 5 dych, zeby móc sobie piwko kupic na Majówke. Teraz jestem w Nairobi, a przede mna pól roku w Afryce. Chyba w koncu do mnie zaczelo to docierac. Przez te 2 tygodnie przed wyjazdem, nie bardzo nawet mialem czas o tym wszystkim pomyslec. Czlowiek jedzie ze znajomymi na dzialke, a tu sie nagle okazuje, ze przez najblizsze 6 miesiecy bedzie robil cos, co zawsze chcial robic (a przynajmniej od czasów Samorzadu) i to w egzotycznym kraju. Chociaz jak mi Krzysiek o tym kraju opowiada, bedzie to dosc ciekawe przezycie.

Wspominalem, ze w Nairobi widac pozostalosci po czasach kolonii. Nie tylko zostal tu jezyk, momentami czuje sie jak w Londynie - ruch lewostronny, gniazdka angielskie i do tego spora mieszanka narodowosci (chociaz tu jest wiecej rdzennych mieszkanców niz w stolicy Anglii). Do tego mieszkancy Nairobi, maja wiele cech typowych Afrykanczyków. W korkach po ulicach między samochodami chodzi mnóstwo ludzi, sprzedajacych wszystko, poczawszy od gazet, poprzez ladowarki, a skonczywszy na choragiewkach i opakowaniach na paszporty. Mozna nawet poduszke kupic u takiego korkowego sprzedawcy. Dzisiaj widzialem jak koles, który chyba sprzedaje marynarki, szedl majac ich na sobie jakies 7-8. Po chwili widzielismy goscia, niosacego na glowie (i tylko na glowie, bez pomocy rak) 2 paczki po okolo 24 papiery toaletowe.

Cos takiego jak przejscia dla pieszych nie istnieje (czasem mozna sygnalizacje znalezc, ale na ogól nie dziala), podobnie jak pierwszenstwo na drodze. Chodniki zasypane stertami ziemi przez robotników, czy nie oznaczone w zaden sposób metrowe dziury w nich to takze normalka. Wiekszosc samochodów wyglada, jakby przeszly w zyciu nie jedno Destruction Derby. Natomiast matatu sa ciekawymi wynalazkami. Sa to wszelkie wozy, do których mozna upchnac kilka osób (minivany, kampery), z wymontowanym wszystkim z nich i siedzeniami w srodku. Boczne drzwi sa ciagle otwarte i stoi w nich (tak, stoi, na zakrecie moze spokojnie wyleciec) i albo trzyma karteczke z numerem, albo sie wydziera dokad jedzie dany matatu. Dzisiaj mielismy przyjemnosc sie przejechac chwile tym wehikulem, ale 'pomocnik kierowcy' (ten w drzwiach) nie pozwolil mi stac i musialem sie wcisnac miedzy jakis murzynów. Potem z kolei widzielismy, jak jakis koles wysiada z matatu. Moze zwolnil do 10 km/h, ale i tego nie jestem pewien. Facet praktycznie wylecial z pojazdu, placac jeszcze w miedzy czasie za przejazd.

O Nairobi slów kilka

Póki tu jeszcze jestem, napisze jak mniej wiecej wyglada Kenia i Nairobi. Mieszkamy w Hostelu Y.M.C.A. Pokój z lazienka, niestety nie ma w niej zaslonki, wiec po kazdym prysznicu cala podloga plywa. Hostel jest prawie w Centrum, zaraz obok Uniwersytetu w Nairobi. Sniadanka daja calkiem niezle, ale niestety dosc monotonne. Poza tym jest kafejka internetowa (jak wspominalem super szybka) i basen, z którego moze w koncu uda mi sie skorzystac.

Miasto

Nairobi wyglada zupelnie inaczej, niz je sobie wyobrazalem. Myslalem, ze to bedzie mnóstwo jakis malych lepianek, moze kilka budyneczków z cegly. Natomiast w centrum znajduje sie calkiem sporo wiezowców, oczywiscie poprzeplatanych malymi domkami czy tez ich ruinami. Same ulice sa dosc czyste i zadbane, jednak wszystko tutaj jest okropnie zniszczone. Odnosi sie wrazenie, ze oni przykladaja wage do czystosci (w naszym hostelu ciagle ktos cos sprzata - pucuja podlogi, czyszcza porecze) natomiast nie bardzo wiedza, co to jest remont. Nawet menu w restauracjach wygladaja jakby pamietaly czasy kolonialne. Po koloniach zostala za to jedna fajna rzecz: WSZYSTKO tutaj jest po angielsku. Nawet nie wiem, jak wyglada ichniejsze pismo, bo sie nigdzie z nim nie spotkalem. Wszystkie gazety sa po angielsku, telewizja po angielsku, szyldy i informacje wywieszone w witrynach równiez. Czyni to ten kraj o wiele przyjazniejszym dla obcokrajowców, niz kraje arabskie, gdzie wszedzie sa tylko te ich szlaczki.

Dzielnica industrialna

Zakupy robilismy w dzielnicy, w której sa prawie same sklepy przemyslowe i budowlane. Tam mozna spotkac prawdziwa mieszkanke narodowosci. Wiele sklepów nalezy do Hindusów, ale pracuja w nich równiez Arabowie i tutejsi. W sklepie z elektryka na tylach byla kapliczka, gdzie co jakis czas Hindus, chyba wlasciciel, przychodzil pomachac sobie jakims kadzidelkiem. Ale kapliczka ta wygladala, jakby miala sluzyc pracownikom wszelkich wyznan.

Day two

Pobudka, prysznic i sniadanie. I oczywiscie nie mamy zadnego samochodu na zakupy. Wiec sami idziemy polazic po Nairobi. Autko udalo sie skombinowac dopiero o 14 spod firmy i 2 godzinki zeszly nam na kupowaniu czesci elektrycznych. Potem dentysta z Krzyskiem (Krzysiek na fotelu, ja jako tlumacz), kolacja i domek. Strasznie szbko meczy czlowieka ten klimat. Tyle u mnie dzisiaj, a co u Was?

Strefa wojny


Rano idac na zakupy mijalismy kosciól. Na bramie wielka tablica, ze obiekt chroniony przez jakas firme. Do tego dokola mur, na nim zasieki i ogrodzenie elektryczne. Ciekaw jestem, czy to po to, zeby nie wpuscic niewiernych, czy zatrzymac w srodku wiernych ;). Podobnie wyglada wiekszosc budynków publicznych. do tego uzbrojeni w jakies smieszne karabiny arabskie zolnierze, jako ochrona tego wszystkiego, lacznie z bankami. Wracajac, postanowilismy pozwiedzac. Poszlismy jakas boczna uliczka i wyszlismy prosto na ruchliwa ulice. Po przejsciu okazalo sie, ze jest cos, co w Polce bylo by lancuchem odgradzajacym ulice, ale tutaj to byly trzy rzedy drutu kolczastego. Zaraz potem nadzialismy sie na Kenijski odpowiednik zuli. W zasadzie to samo, ale czarni i bardziej natretni. I dosc mlodzi.

Jeszcze jedna ciekawa rzecz tu jest na ulicach. W Londynie, na dachach, parapetach i wszelkim miejscu, gdzie moglo wszelkie ptacto siadac, byly drobne igielki. Tu jest cos podobnego, ale wielkosci grotu od wlóczni i ma zapobiegac siadajacym ludziom.

wtorek, 19 maja 2009

First day...

Schodzimy do ladowania. W dole widac powoli swiatla ludzkich osiedli. Ale nie takie jakie znamy. Spodziewam sie jakiegos ladu, jakiejs zasady w rozlozeniu tych swiatelek, natomiast te miejscowosci w dole wygladaja jak niebo pelne gwiazd. Nawet nie wiadomo, gdzie przechodza drogi, chyba ze jakis samochód jedzie. A poza tym pustka. Wstaje swit, lecimy akurat na wschód, prosto na slonce. I w poblizu Nairobi nie ma zadnych pól, sama pustka z blizej nie okreslonymi konstrukcjami.

Lotnisko i korek

Bardzo mnie zdziwilo, ze port lotniczy Nairobi Jomo jest zaopatrzony w rekawy dokujace. A do tego jest duzy. Moze nie tak jak Amsterdam, ale od Okecia chyba wiekszy. Razem ze mna przez dlugasne korytarze przeciskaja sie Amerykance. Cale wielkie stado, wszyscy podnieceni mysla o czekajacym ich Safari. I wszyscy potrzebuja wizy. Ja tez. kolejka niesamowita urosla, godzina w plecy. Bagaz, kantor, Taksa. Pytam ile do hotelu YMCA - 1700. Stanelo na 1500. To jest jakies 20 dolców (w zasadzie to dokladnie tyle). Jedziemy. Pytam jak daleko. 20 kilometrów. Godzina drogi (kolejna w plecy), bo straszne korki. Ale mozna pogadac. O Polsce, o Kenii, o Papiezu (byl 2 razy w Kenii, Joseph doskonale pamietam). Próbuje sie pouczyc suahili, ale jedyne co teraz wieczorem pamietam to 'mimine Maciek'. Potem jeszcze troche pogawedki o panujacym w Kenii prawie. Na koniec umawiamy sie na Safari, jeslibym chcial, to wezmie dobry samochód i mnie przewiezie po okolicznych Parkach Narodowych. Po drodze jeszcze pytam, w trakcie rozmowy o korku w którym stoimy, czy maja swiatla na skrzyzowaniach. Maja, odpowiada Joseph. Ale zepsute w wiekszosci - dodaj po chwili. Co za tym idzie, ruchem zarzadza policja. Stoimy na skrzyzowaniu jako 2 samochód. 2 minuty. 5 minut. 10 minut. W tym czasie policjanci puszczaja krzyzujaca sie z nasza ulice, mimo, ze tam nawet nie ma korka za wiele. Na naszej ciagnie sie z kilometr.

Hostel

Joseph odprowadza mnie do recepcji, zostawia namiary na siebie (Safari i jakbym potrzebowal transportu w Nairobi). Z usmiechem podchodze do milej murzynki za lada "Hi, my name is Maciek Trawka, i have a reservation". Jeszcze kilka kilka chwil i w koncu wezme prysznic i poloze sie w lózeczku. "No, you don't". No i zonk. Szperamy w jej magicznej ksiazeczce, szukamy mnie. Jest cos, co moze mnie przypominac, zaczyna sie na Tra... Ale potem jest kompletnie nielogiczny ciag znaków. Dobra, "Wait, I will call my friend". No i dzwonie po wszystkich, których do których mam numer. Brak odzewu. Ide na Internet. Taniocha, 10 KES za 10 minut. Siadam do kompa i juz wiem czemu tak tanio: zeby cos zrobic, trzeba naprawde dlugo posiedziec. Gmail sie odpala w bólach po dobrych 7 minutach. O chacie zapomnij, nawet, nie pozwala mi maila wyslac. Trudno ide dalej dzwonic, na taras gdzie ludzie jedza sniadanie. Po kolejnym telefonie który mnie wita poczta glosowa, rzucam pod nosem cicha "Kurwe". Nie wystarczajaco cicha, slysze ze stolika obok "Dzien dobry!". Polacy. Zapraszaja mnie do stolika. Chwila rozmowy, co nas tu sprowadza. Sudan, Juba. I pada pytanie, czy jestem od Jamesa. Jaki ten swiat maly. Kaska tez jest od niego, jedzie niedlugo na pólnoc Kenii z pomoca humanitarna. Potem ma do nas dolaczyc w Jubie. Siadam z nimi, po skonczonym sniadaniu decyduje sie na pokój. Nie wiem ile osób ma do mnie dojechac. Jedna, wiecej? Biore dwójke, potem sie bedziemy martwic. Prysznic i spaaaaac.

Nairobi

Puk, puk, puk. Puk, puk, puk. No sie wyspalem, Pól godziny jakies... "Mr. Trawka, someone is waiting for you by the reception". Jeszcze zapomnialem dodac jednej ciekawej rzeczy, której sie od Josepha dowiedzialem. Tutaj praktycznie wszyscy mówia po angielsku. Lepiej, gorzej, ale sie dogadasz. Bez problemu. Przyjechal Krzysiek. Mial na nas czekac samochód, ale nie ma. Ktos nie dopilnowal czegos. No i nici z zakupów. Zamiast tego obiad i spacer po centrum Nairobi. Wielkie wiezowce poprzeplatane ruinami. W ruinach domów widac, ktos robi ogniska. W sklepie z pamiatkami sa ladne obrazki recznie malowane w stylu wlasnie takim afrykanskim. I rzezbione zęby wielblada. Ladne, dosc tanie, ale do Unii nie moge zabrac. Zakupy na kolacje i powrót do domu. Ogólnie to po 6 zaczyna sie sciemniac. I robi chlodno. To nie Sudan, tutaj sie chodzi w kurtce albo polarze. Do tego caly dzien byly chmury, pogoda idealna na przyjazd z zimnej Europy. Zobaczymy jak mnie pojutrze powita Juba.

poniedziałek, 18 maja 2009

The longest journey.

Poranek minal na leczeniu kaca i pakowaniu sie. Ciezko te dwie rzeczy polaczyc. Ale jest niezle, bo po ponad 5 godzinach od wyjscia na lotnisko, dalej sobie nie przypomnialem, ze czegos nie wzialem. Potem wycieczka z Zaczkiem na lotnisko (dzieki Zaczus jeszcze raz za pomoc i towarzystwo :)) i czekanie az saperzy bombe znajda na lotnisku. Bo pewnie jakis idiota znów zapomnial walizki... Potem juz tylko kolejka do odprawy, kolejka do bramek z metalem, kolejka do kasy w wolnoclowym, kolejka do bramki numer B38, kolejka do samolotu i juz polecialem. W Amsterdamie poszło latwo i teraz sobie siedze pokonujac najdalsza podróz mojego zycia. Wiecie ze jakos kolo 4-5 Waszego czasu rano, bede przekraczal równik? :) Meeeeeegaaaa!

A teraz wracam do ogladania Bolta. Milego lotu everybody ;)

Uwazaj na siebie. Ale serio. Tak straaasznie.

ąOstatni tydzień w Polsce minął pod znakiem pożegnań, zakupów i myślenia. Tak, czasem trzeba pomyśleć. Bo mimo kilku wizyt w różnych afrykańskich miejscach, zawsze to był hotel, klima, jedzenie i trwało to 2 tygodnie. a pól roku, to już w zasadzie przeprowadzka. Teraz, po spakowaniu się, stwierdzam, ze ciężko przeprowadzka nazwać zabranie 10 koszulek, odrobiny bielizny i 3 par spodni. A wszystko przez Kiwi i urzędujących z nią tam Sudanowiczów, którzy chcieli dużo wódki i kabanosów. I paczek od swoich znajomych/rodzin. No i jeszcze Firma mi jakąś spawarkę kazała zabrać. I gwoździe. Kabelki. No i brakło miejsca dla mnie. a nawet nie miejsca, a wolnych kilo na podróż. I tak oczywiście za dużo. A teraz zgadnijcie, ile kosztuje teoretycznie 1 kilogram nadbagażu w czasie podróży do Afryki. Jedyne trzy-wait for it-dziesci Eurasków. Teoretycznie powinienem być teraz w plecy 600 (no, policzcie ile miałem nadwag... tfu nadbagażu :))

No dobra, ale miało być o uważaniu. A słowo 'uważaj' ostatnio słyszałem częściej niz słowo 'kurwa' w czasie oglądania Euro 2008. Uważaj na siebie. Uważaj na Murzynów. Uważaj na HIVa/AIDS. Uważaj na miny. Uważaj na wojny. Uważaj na Kiwi. Uważaj na siebie. To mnie zawsze równie bawiło co stwierdzenie tylko tego nie potłucz. Nieś te szklanki ostrożnie. 'Trawa kurwa, uważaj na MOJEGO laptopa!!' (buziak Aga ;*;*) A jak ktoś nie powie żebym uważał, to pewnie pójdę na spacer po polu minowym. albo rzucę się z pięściami na uzbrojony patrol wojska. Albo wkurzał Kiwi ;) Ale dobrze, stosując się do Waszych próśb, będę na siebie uważał.

czwartek, 7 maja 2009

Jednak Sudan.

No to się potwierdziło, Trawa jedzie do Sudanu. Zatem portfel w rączkę i idziemy na zakupy. Dawno się tyle nie nałaziłem, a dopiero z połowę potrzebnych rzeczy kupiłem. No bo gdzie można dostać zwykłe bawełniane prześcieradło?! Kto takie rzeczy w ogóle kupuje? A jakie to wszystko cholernie drogie: jakieś cholerstwo na moskity i już nie ma 40 PLNów. Dobrze chociaż, że dzisiaj Juwenalia :)

Sudan? Sudan! Chyba.

No dobra, po ciężkim działkingu i koncercie Simply Red, wstałem rano w poniedziałek i się zastanawiałem, co tu porobić ciekawego w nadchodzącym tygodniu. Jak zawsze rano, sięgam ręką do kompa i patrząc jednym okiem sprawdzam pocztę. A tu proszę, Kiwi potrzebuje kogoś w Sudanie...

Sudan, hmmm... Brzmi ciekawie, tam mnie jeszcze nie było, jest ciepło (a zapowiadają deszcze), no i inaczej. No bo ile można w tej Warszawie wysiedzieć? No to w sumie czemu nie? Gchat poszedł w ruch i przez 3 dni chodzę z myślą, że chyba jadę do Sudanu. Chyba. No ale jeszcze tyle spraw, tyle rzeczy. Tygodniowe wakacje planuje się przez 2 miesiące, jak w ciągu kilku dni zaplanować wyjazd na 5 miesięcy na inny kontynent, w miejsce, gdzie nie wiadomo, czego się spodziewać?

Na chwilę obecną jest takie duże już chyba. Albo małe, zależy jak patrzeć. Generalnie chyba w piątek mnie znajomi w Migawce chyba pożegnają. Bo chyba w weekend chyba wylatuję ;)